WSZĘDZIE NIEBEZPIECZNIE – Alfreda Pałka
Alfreda Pałka z Szadurskich, była mieszkanka kolonii Marianówka, pow. łucki w woj. wołyńskim.
(…) [Odnośnie zbrodni ukraińskich, to] wiem tylko dobrze o swojej rodzinie. W czasie pacyfikacji Marianówki został zamordowany Józef Dąbrowski w następujący sposób: odrąbano mu jedną rękę, związano go drutem kolczastym i utopiono w studni. Żonę jego Józefę Dąbrowską zamordowano w podobny sposób z tym, że wycięto pierś, związano drutem kolczastym i utopiono w studni (wieszając ich głowami w dół). Pomordowani byli powiadomieni, tak jak inni mieszkańcy wsi, że wieś dzisiaj będzie spalona, a ludzie [zostaną] wymordowani, ale oni nie chcieli uciekać, mówiąc: tu jest nasz majątek i nigdzie nie pójdziemy. Syn ich, a mój wujek (tj. mąż siostry mojego ojca) znalazł ich w ten sposób zamordowanych. Na wsi była tam jeszcze jedna osoba zamordowana, [miała] wydłubane oczy, wycięty język i [była] przywiązana drutem kolczastym do drzewa (głową w dół), tylko ja nie pamiętam [jej] nazwiska. (…)
A moja osobista tragedia rozpoczęła się również w tym samym czasie w Marianówce. 12-letni chłopiec Ukrainiec, bawiąc się z naszymi dziećmi, wygadał się, że dzisiaj Marianówka będzie spalona, słyszał jak jego rodzice w domu [o tym] rozmawiali. Dzieci szybko powiadomiły rodziców, tak, że cała wieś dowiedziała się. Każdy, co mógł zabrać z domu, ładował na wóz, tj. żywność, odzież, małe dzieci, osoby starsze i uciekał, jak najdalej w pole. [Ludzie] uciekali gromadami, pojedynczo – jak kto uważał. Ojciec mój zabrał pościel i odzież, a mama miała zabrać żywność, w panice straciła głowę i nie zabrała nic do jedzenia ani picia, tylko trzy talerzyki. Mama wzięła na ręce mojego młodszego brata (1,5 roku), a ojciec mnie (3 lata) i tak uciekali, wozy zostawiając z dala od siebie w innym miejscu, a sami siedzieli w zbożu. Po pewnym czasie dzieci były głodne i wtedy ojciec zobaczył, że na wozie nie ma nic do jedzenia, musiał wracać do wsi, niosąc mnie na ręku (rodzice nie rozstawali się z dziećmi nawet na moment). Niestety nie zdążył, bo już banderowcy akurat wkraczali do wsi, jeden z nich złapał mnie za nogi i uderzył głową o drzewo, i [potem] wrzucił do studni (oczywiście wyrwał mnie ojcu z rąk). W tym czasie również bydło wypuszczono z obór, tj. krowy, owce, świnie i inne zwierzęta. W popłochu banderowcy na koniach zaplątali się pomiędzy bydło, a ojciec mój, padł na ziemię i razem z bydłem doczołgał się w pole, uciekając zbożami, odnalazł rodzinę, mnie uznał za utopioną w studni. [Rodzice] pojechali dalej, tak uciekali, chowali się po polach, pili wodę z rowów, jedząc to, co znaleźli w polu, po kilku tygodniach doszli do Łucka, gdzie było już bezpiecznie, wycieńczeni, sponiewierani, chorzy, wszyscy zachorowali na tyfus, cała trójka znalazła się w szpitalu w Łucku.
Ja natomiast w nieznanych okolicznościach zostałam uratowana, po jakimś czasie znalazłam się w sierocińcu w Łucku, przebywałam tam ponad rok pod nr. 2989, z kolonii Marianówka. Przypadkowo odnalazła mnie moja ciocia Emilia Dąbrowska (siostra mojego ojca). Później z mamą, bratem, ciocią, kuzynką i dziadkami przyjechałam do Wrocławia. Mój ojciec i wujkowie zostali zabrani na wojnę, jedni przeżyli, inni zginęli, ja z ojcem spotkałam się we Wrocławiu.
Przepraszam za styl i błędy, napisałam część mojej tragedii, oraz mojej rodziny, bo nie da się wszystkiego opisać, jak w ogniu, pod strzałami, o głodzie pod gołym niebem, ciągle gonieni przez banderowców uciekali, po drodze ginęli, umierały małe dzieci (zmarło dwoje dzieci brata mojej mamy), brat mojej mamy zaginął. (…)
(w: Władysław Siemaszko, Ewa Siemaszko, Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945, Warszawa 2000, s. 1195-1196)