WOJNA – DZIEJOWA KATASTROFA – Katarzyna Kolasińska
Katarzyna Kolasińska, była mieszkanka kolonii Sielce, pow. kowelski w woj. wołyńskim.
(…) Moi rodzice też postanowili zmienić swoje życie. Sprzedali te kilka hektarów ziemi, za które dostali 2000 zł. Mając czwórkę dzieci, w 1936 r. wyjechali na Wołyń. Tato kupił większe gospodarstwo od poprzedniego i zostały jeszcze pieniądze na kupno krowy i konia. Zamieszkaliśmy w Sielcach. Była to mała kolonia w pow. kowelskim, liczyła cztery gospodarstwa otoczone lasami, łąkami, bagnami, położona daleko od szosy. Naszym najbliższym sąsiadem było starsze, bezdzietne małżeństwo ukraińskie Jakimów. Trochę dalej mieszkała rodzina Natałków, tam była wdowa, dorosły syn i dwie dziewczynki, koleżanki mojej starszej siostry Stasi. Dalej od naszej zagrody mieszkała polska rodzina Purców. Do najbliższego kościoła w Mielnicy było około 10 km. W mieście był aptekarz, lekarz, weterynarz.
Moim rodzicom na Wołyniu żyło się dobrze, w gospodarstwie były dobre plony. Tato był pracowitym i zdolnym człowiekiem. Budował domy i budynki gospodarcze. (…) Mieszkało i żyło nam się dobrze w Sielcach. Sąsiedzi byli spokojni i przyjaźnie nastawieni do naszej rodziny. Tato zajmował się budową pieców w wiejskich domach, a zimą naprawiał i robił nowe buty.(…)
Ale sielankowe życie skończyło się: rok 1939 – wojna, najazd niemiecki na Polskę. Pamiętam ten dzień. Z moją starszą siostrą daleko od domu pasłyśmy dwie krowy i cielaka. A tu nagle nadleciały samoloty z czarnymi krzyżami z wielkim hukiem i bardzo nisko nad naszym pastwiskiem.
Krowy się spłoszyły i w wielkim popłochu zaczęły uciekać do domu. My z siostrą biegiem za krowami, nie można było ich zatrzymać. W tym dniu mama na obiad zrobiła makaron z białym serem, ale nie można było go zjeść, ponieważ bombardowano pobliskie lotnisko, a nasza chata się trzęsła, a z sufitu leciał tynk do talerzy (…). Głęboko zapadło mi w pamięć, jak przyszedł do naszego gospodarstwa polski żołnierz w rogatywce. Miał spodnie bryczesy i buty, a w tym czasie drogą przechodzili Ukraińcy – dwóch cywili z czerwonymi opaskami na lewym ramieniu. Zaraz kazali żołnierzowi zdjąć oficerki i pogonili go na bosaka. Moja mama cały wieczór miała pretensje o to do taty, że był taki nieostrożny. Ale jak nas później wieści doszły, to wielu polskich żołnierzy zginęło z rąk miejscowych Ukraińców, byli topieni w Stochodzie.
Na naszym terenie Niemcy nie byli długo, wycofali się. Przyszła Armia Radziecka. Ukraińcy w 1939 r. zaczęli rozbrajać wojsko polskie. Moja siostra Stasia kolegowała się z siostrami Natałków. Natałko mówił do swoich kolegów: „Chodzi Polaczków ryzat”. (…)
Przypominam sobie fakt, jak tato zrobił buty oficerki sąsiadowi Polakowi z pobliskiej wsi, lecz on po buty nie przyszedł. Rankiem dowiedzieliśmy się, że mieszkańców wsi Podryże, wszystkich, wywieziono na Sybir. Zima 1939/40, mróz do minus czterdziestu stopni. (…)
W tym czasie przebywałam w gospodarstwie mojego stryjostwa, Wojciecha i Zofii Staniek, niedaleko miasteczka Mielnica. (…) W Mielnicy mieszkało wielu Żydów. Ciocia często wysyłała mnie do Mielnicy. Pewnego dnia zauważyłam wiele otwartych drzwi, powybijane okna w domach żydowskich, rozbitą bożnicę, walały się papiery, pierze, zdjęcia, wszystko rozwiewał wiatr. U cioci Michaliny dowiedziałam się, że w nocy zabrali wszystkich Żydów z miasteczka. Była to późna jesień 1942 r. Wczesną wiosną 1943 r. na tym samym terenie rozpoczęły się gwałtowne niepokoje wzniecane przez Ukraińców. W marcu 1943 r. wymordowano wielu Polaków w gminach Hołoby, Maniewicze, Wielick, Mielnica. W Mielnicy zamordowano księdza, weterynarza, aptekarza. W tym samym czasie przyjechał ksiądz z Powórska. Czekaliśmy wszyscy niecierpliwie, czy uda mu się szczęśliwie dojechać, gdyż ciągle mówiono o mordowaniu całych rodzin i pojedynczych Polaków. (…)
Zapamiętałam, jak wczesną wiosną 1943 r. pod wieczór stryj oporządzał krowy i konia. Na drodze dojazdowej do gościńca szło pięciu lub sześciu mężczyzn ubranych w czarne płaszcze, długie buty, z karabinami na plecach. Byli to banderowcy, którzy wracali wozami z akcji. Dwóch banderowców poszło do stryja pod stodołę, tam rozmawiali. Ciocia Zosia trzęsła się, że zabiją stryja. Trzech weszło do kuchni i pokoju, zabrali kieszonkowy zegarek z łańcuszkiem, który stryj dostał za pracę w kopalni i skrzypce, które wisiały na ścianie w pokoju. Odjechali, zostawili nas w spokoju. Ale od tego dnia nie byliśmy pewni, czy doczekamy następnego. Jak tylko zrobiło się cieplej, ciocia ze stryjem zabrali się do kopania schronu, za siatką na polu. Do schronu wchodziło się po drabinie w dół. Schron był zamaskowany, ziemia wyrównana, a wiosną zasiane zboże, żeby nie było widać. Od dnia najazdu już żadnej nocy nie spaliśmy w domu. My z ciocią spałyśmy u sąsiada Josypa. Nasz sąsiad Josyp miał dużo różnych mebli w stodole i oborze, które pochodziły z żydowskich domów. Zawsze wieczorem stryj wchodził do schronu, my zakładałyśmy deskę z darnią na właz i całą noc tak spał. Z ciocią co wieczór po ciemku szłyśmy ścieżką, porośniętą wysoką mokrą trawą. Obie spałyśmy u sąsiada na dwuosobowej leżance.(…)
Wiosna 1943 r. Zaczęła się nagle, a ja jak zwykle pasłam konia i krowy. Łąki pokryły się bujną trawą, dzikimi hiacyntami i tulipanami, a wrzaskliwe czajki zakładały gniazda. Było ich mnóstwo. Tak żyliśmy z dnia na dzień, a noce spędzaliśmy w ukryciu. Aż pewnego wieczoru o zmroku stryj wyprowadził wóz, zaprzągł konia, na wozie była odzież i pościel. Ciocia dała mi do ręki latarkę i powrozy krowy i cielaka. Prosiaka stryj zostawił na podwórzu luzem. Weszliśmy na łąkę, to krowy nie chciały iść, chciały się paść. Tak szliśmy po bezdrożach. (…) Szczęśliwie dojechaliśmy do małego miasteczka Hołoby. Tu mieszkaliśmy może dwa tygodnie. Dalej udaliśmy się do Kowla.
W Kowlu mieszkała ciocia Hela, siostra stryja. Z Mielnicy uciekliśmy w połowie czerwca 1943 r. W Kowlu mieszkaliśmy u cioci Heli Nizgorskiej. Tu czułam się bezpieczniej. (…)
Stryjowie i ja uciekliśmy z Mielnicy jeszcze przed żniwami. Moja cała rodzina została w Sielcach. Dochodziły wieści, że ich już nie ma, że nie żyją. A oni od wiosny do żniw sypiali po łąkach, zbożach i lasach. W okolicznych wioskach już nie było Polaków. A mojego ojca i brata Władysława Ukraińcy zmuszali do zbierania zboża. Po żniwach Polacy nie byli już potrzebni. Na mieszkańców kolonii Sielce wydano wyrok, ale ktoś uprzedził. Zebrało się kilka rodzin, w sumie czterdzieści osób, w tym ostatnim dniu życia. Mama opowiadała, jak uciekali. Wyszli z domu o zmroku, kto mógł, wziął bagaż do ręki. Mama niosła rocznego braciszka Czesława i prowadziła czteroletnią siostrę Janinę. Opuścili dom, zostawiając konia, krowy, drób, psa na łańcuchu, tylko kot szedł za nimi. Było już bardzo niebezpiecznie, szli więc przez łąki, bagna i moczary. Na takich bagnistych łąkach w nocy banderowcy ostrzelali grupę uciekających. W grupie uciekających była ośmioosobowa rodzina Gruszko, która poszła inną drogą. Po jakimś czasie przywieziono zmasakrowane zwłoki całej rodziny Gruszków. Ksiądz z Powórska urządził pogrzeb, w którym grupa ocalonych brała udział. Tu też nie było bezpiecznie, więc udali się w dalszą drogę pociągiem do Kowla. W Kowlu na dworcu wszystkich podróżnych, uciekinierów Niemcy zabrali i zapędzili do obozu pracy. (…) Bardzo się ucieszyłam, gdy od cioci Heli Nizgorskiej dowiedziałam się, że rodzice, siostry i bracia, wszyscy żyją i są w obozie.
Mój stryj i ciocia Zosia postanowili wyjechać do Niemiec, podsłuchałam ich rozmowę, a raczej kłótnię. Bo ciocia nie chciała jechać za granicę do wroga. Stryj nalegał – „wyjadę” – i zapisał się na ochotnika do pracy w kopalni. Ciocia płakała, chciała mnie zabrać, ale stryj zdania nie zmienił. Szybko przygotowali się do wyjazdu, a mnie zaprowadzili do rodziny, do obozu. Byłam nawet zadowolona, że po długiej rozłące zobaczyłam rodzinę w komplecie.
Obóz to kilka drewnianych baraków ogrodzonych kolczastym drutem. Przy bramie stał zawsze wartownik-Niemiec z karabinem. Życie w obozie toczyło się według ścisłych i twardych reguł. O godzinie szóstej zbiórka na placu i wyjście dorosłych do pracy. Starszy brat Władysław i mama codziennie wyjeżdżali do pracy na tory kolejowe. Tato pracował na terenie obozu w zakładzie szewskim, naprawiał buty żołnierzom niemieckim. Nasza ośmioosobowa rodzina mieszkała w małym pomieszczeniu. Do spania służyła drewniana dwupoziomowa prycza. Całe roje pluskiew najbardziej gryzły w nocy. Moja mama wychodziła do pracy rano, a wracała wieczorem. Toteż ja z siostrą musiałyśmy się zajmować młodszym rodzeństwem. Do naszych obowiązków należało utrzymanie czystości w pomieszczeniu i na korytarzu. W obozie karmiono nas jęczmiennym chlebem, kaszką manną z sacharyną i zupą z brukwi. Taki jadłospis zaszkodził młodszemu bratu Zdzisiowi (6 lat). Dostał skrętu jelit. Moja mama nie mogła znieść jego jęków i bólu. Zdesperowana, bez przepustki wzięła dziecko i poszła na bramę. Wartownik chciał strzelać, ale mama popchnęła Niemca i poszła na miasto. Zaniosła brata do szpitala i zaraz był zoperowany. Nie pamiętam, jak długo przebywał w szpitalu, ale po powrocie musiał jeść to, co wszystkim dawano. Ale w naszej rodzinie było jeszcze najmłodsze roczne dziecko (Czesio) – zagłodzone: blada, chuda buzia, duża głowa i brzuszek jak balon. Mama bardzo się zadręczała jego zdrowiem i wyglądem, mimo że i tak nie miała na to żadnego wpływu. (…)
Robiło się coraz chłodniej, zbliżały się Święta Bożego Narodzenia 1943 r. (…) Po świętach obóz w Kowlu zlikwidowano. Niemcy przenieśli sprzęt i inwentarz do wagonów towarowych. Moją rodzinę i wielu Polaków z tego obozu ostatnim transportem wywieziono za Bug. (…)
(w: Lucyna Kulińska, Dzieci Kresów III, Kraków 2009, s. 150-155)