WOJNA – DZIEJOWA KATASTROFA – Józef Winiarski
Józef Winiarski, były mieszkaniec kolonii Głęboczyca, pow. włodzimierski w woj. wołyńskim.
Wieś Głęboczyca była średnią miejscowością wśród dużych wsi: Turyczany od północy, a Jagodnem i Hajkami od południa, zamieszkanych prawie wyłącznie przez Rusinów; tak ich nazywano od niepamiętnych czasów i tak Polacy przez okres dwudziestolecia Ukraińców nazywali i tak zapisywano w dokumentach. (…)
W latach po pierwszej wojnie światowej w czasie dwudziestolecia Polski ludność sąsiednich wsi Rusinów: Turyczany, Hajki, Jagodno, a polskich: Grabina, Głęboczyca, Słowikówka i innych, niezależnie od różnic kulturowych i religijnych żyła w umiarkowanej zgodzie. Panowały dostateczne stosunki wzajemnej sąsiedzkiej pomocy i dostatecznej harmonii pomiędzy nacjami. Ludność polska i ruska cieszyła się jednym prawem i tolerancją. Jedną demokracją, jaka była wówczas w Polsce. Demokracja ta i prawo było dla wszystkich nacji jednakowe, nie dyskryminowało nikogo. Każda z zamieszkałych tu grup społecznych miała jednakowe prawo do swojej odrębności, do pielęgnacji swoich obyczajów i języka. Każda z nacji pozostawała przy swojej religii i nie widziałem wtedy ani nie słyszałem o żadnej polonizacji Rusinów, namawianiu ich albo nawracaniu na religię katolicką i pchaniu Rusinów do katolizacji, jak twierdzą teraz ukraińscy profesorowie z Łucka, o których czytałem w „Gazecie Wyborczej”.
Na wymienione wioski była jedna siedmioklasowa szkoła powszechna w Turyczanach, do której uczęszczały tak dzieci polskie, jak i ruskie. Nie było żadnej różnicy pomiędzy dziećmi i młodzieżą w nauczaniu. (…)
Polska społeczność przy zgodnym współżyciu, wzajemnej współpracy i dobrej harmonii z Rusinami była tak wprost uśpiona, że nikt z Polaków nie wysądował, nie wiedział, ani się nie spodziewał, nawet policja. Władza i inne służby specjalne nie wywnioskowały, że ci zgodni, spokojni i bogobojni Rusini wykorzystują pełną wolność, demokrację i tolerancję polską i za tę pełną swobodę, bo tylko w Polsce taką mogli się cieszyć, tak odwdzięczać się będą Polakom, że wykorzystają ten czas pełnej swobody i wolności do przekształcenia siebie, do tej pory Rusinów, na Ukraińców. Do zorganizowania się we wrogą i groźną dla ludności nacjonalistyczną bandycką OUN i do utworzenia zbrodniczej UPA, która wyłącznie zorganizowana zostaje do bestialskiego wymordowania wiejskiej niewinnej i niegroźnej absolutnie dla Ukraińców, bo już tylko składającej się wyłącznie z kobiet, dzieci i starców, ludności polskiej. (…)
Jak pamiętam, było i tak, że w latach międzywojennych, kiedy uczęszczałem do szkoły powszechnej w Turyczanach – pomimo poprawnych stosunków pomiędzy nacjami były już wypadki napadów i pobić młodych Polaków samotnie idących przez wieś zamieszkałą przez Rusinów. Występowały też różne incydenty pomiędzy młodzieżą szkolną polską i Rusinami. Przeważnie stroną zaczepną, bardziej aktywną w agresywności byli Rusini, bardziej skorzy do scysji. Rusińska starsza młodzież też nie stroniła już wtedy od wrogości i różnych ekscesów, które zdarzały się na wspólnych zabawach czy różnych obchodach rocznic, dni świąt państwowych i innych zbiorowych spotkaniach. Młodzież polska też w ekscesach tych broniła się, nie ustępowała Rusinom, kiedy była w zdecydowanej większości. Starsza społeczność obu nacji nie traktowała tych incydentów poważnie. (…)
Jeszcze przed rozpoczęciem wojny dochodzi do groźnych dla ludności polskiej napadów, wrogich wystąpień i rozboju. Napadano na Polaków z ukrycia, kamieniami i pałkami. Następują niebezpieczne dla życia, ciężkie pobicia. Niemożnością było przejść Polakowi przez wieś ukraińską, by nie zostać groźnie pobitym i obrabowanym.
Od pierwszych dni wojny 1939 roku dokonuje się zabójstw i rabunków. Napada się na żołnierzy powracających z wojny do swoich rodzin. Nastąpiły napady i zabójstwa przedstawicieli wiejskiej inteligencji polskiej. Atakuje się pojedynczych i małe grupy żołnierzy, odziera się z munduru i rozbraja. W Turyczanach zaatakowano bronią palną dużą kolumnę wojska przemieszczającego w kierunku rumuńskiej granicy.
Po wkroczeniu wojsk sowieckich tworzą się komitety milicji ukraińskiej. Następuje fala rewizji i aresztowań. Za znalezienie broni grozi kara śmierci. Organizuje się urzędy ukraińskie. Wprowadzają działalność szpicli i donosicieli. Rozpoczęły się aresztowania byłych pracowników państwowych. Przy wkroczeniu wojsk sowieckich następuje wielka radość. Budują w każdej wsi ukraińskiej wielkie bramy, stroją czerwonymi flagami i hasłami na cześć wyzwolicieli narodu ukraińskiego spod jarzma polskiego. Grzmią na organizowanych wiecach o ich wielkiej biedzie w „Panśkoi Polszci”. O gnębieniu ich, ukraińskich wieśniaków, męczonych przez Polaków. Przed Sowietami wytwarzają atmosferę zajadłej wrogości, nienawiści do Polaków. Tę już jawną swoją ukraińską wzmożoną wrogość do ludności polskiej chcą wykorzystać do zbrodniczej działalności. I gdyby Sowieci dali Ukraińcom wolną rękę, już mogłoby dojść do rzezi w dużej skali, ale władza sowiecka i NKWD ukraińskie apetyty zbrodnicze utemperowują i wprost oświadczają, że na rzeź ludności polskiej władza sowiecka nie zezwoli. (…)
Z okupacją niemiecką nastały czasy, w których już nie było siły – jak za Sowietów – która by hamowała apetyty Ukraińców na rżnięcie Polaków, a działalność ich ograniczała i powstrzymywała Ukraińców od swojego haniebnego planu zbrodniczego, przygotowanego według założeń OUN-owskich bestialskiego wymordowania polskiej ludności wiejskiej na polskich Kresach Wschodnich. W tym celu, z chwilą wkroczenia Niemców, tworzą administrację i ochotniczą ukraińską policję, do której wstępują i OUN-owcy. Okupanci niemieccy policję tę umundurują i uzbrajają w wszelki sprzęt i broń, nawet ciężką, na swoje niemieckie usługi. Ta administracja i policja otrzymuje od Niemców szerokie uprawnienia, bo od pierwszego dnia wzmagają się represje i terror policyjny i staje się on bardziej niebezpieczny dla życia ludności polskiej i jest groźniejszy niż był przed pierwszą okupacją sowiecką. Wzmogła się intensywność aresztowań i rewizji – niby za sprzętem wojskowym i bronią, w razie jej znalezienia posiadaczom grozi śmierć. Są wypadki, że się ją specjalnie podrzuca dla dokonania zabójstwa. Policja dla ludności żydowskiej i polskiej staje się panami życia i śmierci. Większość komend policyjnych na wsiach pozostaje i bez nadzoru Niemców i w swojej działalności w terroryzowaniu Żydów i Polaków, w swej swawoli Ukraińcy nie mają granicy. Okupanci wszelką ich samowolę tolerują i najczęściej do policyjnego działania Ukraińców się nie wtrącają, ale i tak we wsi, w której Niemcy stacjonują, tam do wyrzynania Polaków nie dochodzi, w takich wsiach są Polacy bezpieczniejsi.
W drugiej połowie roku 1942 administracja ukraińska w Turyczanach, do której należy i nasza wieś Głęboczyca, przy udziale policji wyznacza przeważnie Polaków i odstawia na transport na przymusowe roboty do Niemiec, z Ukraińców na ten przymusowy wyjazd wyznaczano niewielu. (…)
Przechodząc przez Głęboczyce i inne wsie polskie oddziały policyjne muszą zaśpiewać swoją piosenkę „Smert, smert lachom” (nie wiem, czy przez to nazywano ich słowiki). (…)
Wtedy też dochodzi często do zabójstw pojedynczych Polaków. U nas w okolicy wtedy, co to jest mi znane, został zamordowany Bańko z Grabiny i Siek z kolonii Słowikówka, a1e ofiar tych było dużo więcej, których nie znałem. Miejsca mordów są skrupulatnie maskowane, przeważnie przez napalenie ognia na zakopanej w rowie czy dole ofierze. Dlatego rodziny poszukujące swoich ofiar miały trudności w ich odnalezieniu.
Do pojedynczych ofiar mordu wybierano Polaków świadomych i cieszących się na wsi autorytetem, a także z posiadaniem majątkowym. U nas w Turyczanach policja do pojedynczego mordowania wybrała sobie tzw. „Pniaki”, miejsce oddalone od Turyczan i Głęboczycy do kilku kilometrów. Nie było dnia, w którym nie wywieziono by ofiary na „Pniaki” do zamordowania, naszym traktem prowadzącym przez Turyczany i Głęboczyce obok Hajek i dalej do „Pniaków”. Było tam dobre miejsce zasłonięte krzakami z gotowymi dołami po pniach. Od wiosny 1943 roku w naszych okolicach w promieniu około 20 km, już Niemca ze świecą nie ujrzał. Władzę sprawują Ukraińcy, wyłącznie UPA. Nawet kontyngenty tu się dla UPA odstawia.
Mieliśmy nadzieję, że nie dotrą do nas, bo front się zbliżał. Mimo wszestko było przekonanie, że Ukraińcy nie mają powodu do mordowania Polaków jako od pokoleń żyjących spokojnie tu z nimi. Nie uczynili Ukraińcom nic złego. Nie do pomyślenia było, przecież dobrzy sąsiedzi ukraińscy uspokajali, że to nie jest prawdą. „W naszej wsi spokojnej żaden napad wam nie grozi”, mówili. Ale ludzie zaczęli się przygotowywać i kopać schrony i inne schowki. Od wiosny 1943 nie nocowaliśmy z rodzinami w domach. Chroniono się na noc po lesie i zaroślach, najczęściej nocowano w zbożu.
Już wiosną okazało się, jakie było obłudne i kłamliwe uspokajanie Polaków przez dobrych sąsiadów Ukraińców, że napadu na wieś nie będzie. I na naszej wsi Głęboczycy dochodziło do pierwszych mordów, na Tadeuszu Iwańskim, znalezionych po kilku dniach w lesie w zamaskowanym rowie ze śladami okropnego pastwienia się nad nim. Na Bronisławie Sławkowskim z żoną Marią w ten sam bestialski sposób zamordowanych.
W sąsiedniej kolonii Święte Jezioro zamordowani zostali: Śliwa z żoną, Józef Szymczak z żoną Adelą i Czesław Dzięgielewski. Na Głęboczycy przez parę tygodni mordów zabrano niby na podwody i zamordowano mojego ojca Michała Winiarskiego, Adama Grelę, Stanisława Sobieraja, Adama Iwańskiego i Liperta. Wszystkich ich odnajdywano w okolicznych lasach zakopanych w zamaskowanych miejscach.
W ostatnich dniach sierpnia 1943 roku w niedzielę przed świtem, prawie już wstawał dzień, obudziły mnie odgłosy echa krzyku sąsiedzkich gęsi. Zaniepokoiłem się bardzo tym rannym donośnym hałasem. Zrywam się ze swojego legowiska w stodole i wybiegam na podwórze. Wpadam do śpiącej rodziny w mieszkaniu i stanowczo wszystkich głośno budzę. Matka bardzo strwożona zabiera z posłania młodsze rodzeństwo, chwyta, co było pod ręką z ich ubrań i ucieka w kierunku rzeki Turii. Po drodze przed rzeką, na polu złożonego już w kopy zboża, ukrywa się z młodszym rodzeństwem w tych kopach. Zrozpaczona mówi do mnie, żebym uciekał do naszego kuzyna Józefa Chojnackiego, który mieszkał na wschodniej
krawędzi wsi Głęboczycy. Było to od nas niedaleko, około 1,5 kilometra. Po kilkunastu minutach dobiegam do domu Chojnackich. W domu kuzyna nikogo nie zastaję, spostrzegam, że wszystkie drzwi w pomieszczeniach są pootwierane i widzę, że zostały opuszczone tak samo jak nasze. Wtedy nie zastałem z nich nikogo. Dopiero później dowiedziałem się od mojego stryja Stanisława Winiarskiego, któremu również banda UPA wyrżnęła rodzinę, gdy on był wcześniej, wyszedł z domu do obrządku inwentarza. Ukryty w oborze widział, jak mordują jego małoletnie dzieci i rodzinę swojego sąsiada, mojego kuzyna Chojnackiego. Twierdził, że w czasie rąbania siekierami jego rodziny Chojnackiemu z rodziną udaje się niepostrzeżenie wypaść z domu do dobrze krzewami zarośniętego ogrodu. Pod osłoną drzew wbiegają do stojących dziesiątek ze zbożem, w których wszyscy się ukrywają. Może byłoby się im udało zachować życie, gdyby nie pozostawiony w zagrodzie uwiązany na łańcuchu pies, który donośnie wył. Bandyci wpadają do mieszkania, w którym nie było kogo rąbać. Zainteresowali się wyciem psa. Chwytają go i wypuszczają z uwięzi. Pies wyrywa się bandytom i pogonił do tych ukrytych w zbożu. Nie było dla nich ratunku. Banda UPA z Ukraińcami z Dulib i Turyczan morduje. Samego kuzyna Chojnackiego, z wściekłości chyba, że się ukrył, przywiązano łańcuchem do uprzęży konia i tak go wleczono za galopującym zwierzęciem, aż zostały z niego tylko nagie strzępy ciała.
Od Chojnackich, których już nie zastałem, wracam w kierunku rzeki. Jadę przez pole, w którym ukrywała się matka z rodzeństwem. Penetruję kilka dziesiątek i widzę, że najdroższa mi osoba, moja Matula, w jednej z dziesiątek zboża leży już nieżywa. Uderzona została ostrzem siekiery bardzo głęboko przez środek głowy, nie dając żadnego ruchu i znaku życia. Rana na głowie jest okropnie opuchnięta, że głowa rozdwaja się z widocznym na wierzchu zakrwawionym mózgiem zalanym zakrzepłą krwią. Nie mogę na ten przerażający widok patrzeć, na tak straszną śmierć mojej Matuli, krwią całej zalanej. Z trwogą, że nie mogę jej już w niczym pomóc, w przerażeniu z obawą zaglądam do innych kup zboża za rodzeństwem. Za siostrami Danutą, lat 6, Czesławą, lat 4 oraz braćmi Janem, lat 14 i Albinem, 2 lata. Żadnego z nich nie odnalazłem. Okropnie strwożony wracałem do domu. Ubieram się w lepszą i grubszą odzież, z domu biorę, co jest pod ręką, trochę żywności i bochenek chleba. Udaję się za rzekę Turię do swego znajomego, Wojtowicza, który za żonę ma Ukrainkę. U Wojtowiczów ukrywam się w stodole, pełnej już zwiezionego z pola zboża. Przebywa już tam ukrytych osiem osób z pobliskich wsi polskich. Niektórzy z nich byli mi znajomymi. Z Głęboczycy naszej Jan Żuk, starszy ze Słowikówki, Kraszewski, lat 18 i Wdowiak, parę lat starszy ode mnie. U Wojtowicza ukrywamy się do paru dni, po których, na pewno przez donos jego żony Ukrainki, zostajemy wszyscy wykryci. Przyjeżdżają po nas upowcy wozem konnym i zabierają wszystkich nas do sądu na śledztwo. Sąd ten mieści się w lesie w opuszczonej gajówce. Jedziemy pod nadzorem UPA, przejeżdżamy po drodze przez pole gęstego łubinu. Widzimy, jak łubin ten przeszukują upowcy z karabinami i kilka grup chłopów z siekierami. Niektórzy z nich niosą oprawione na trzonkach haki, niby bosaki. Widzimy, jak w czasie penetrowania łubinu wykryto kilka ukrywających się dzieci. Były to dzieci Maszki i Szczepańskiego z Głęboczycy. Wszyscy oni w tym łubinie na miejscu zostają zarąbani siekierami albo mordowani hakami.
W gajówce upowcy prowadzą z nami śledztwo przez parę dni, każdego z osobna pytali o udział nasz w armii, czy posiadanie broni. Nikt z nas nie mógł odpowiedzieć na żadne z pytań, gdyż z tym się nie spotkał. Nakłaniają nas, byśmy przystępowali do ich organizacji. Po kilku dniach śledztwa przewożą wszystkich do Hajek. Zbliżał się już wieczór. W Hajkach było już ciemno. Umieszczają nas w obszernej zamkniętej pustej oborze. Pod osłoną nocy, która tak nam się trafiła, że była bardzo ciemna i deszczowa, decydujemy i szukamy sposobu i możliwości jakiejś, aby się z tej obory wydostać. Po północy udaje się nam podważyć jedną z bel w ścianie chlewu; przez kilku z nas podważana ustąpiła. W ten sposób, jak najszybciej udaje się nam prawie czołganiem, cicho wydostać poza obręb zabudowań. Pod osłoną nocy udaje się całej grupie, po kilku, przejść w kierunku na Włodzimierz Wołyński. Byliśmy już całą naszą grupą za Werbą, kiedy zostaliśmy zatrzymani przez policję niemiecką i Polaków. Po niedługim śledztwie, skąd przybywamy i cośmy za przybysze, proponują nam, byśmy przystąpili do nich, do takiej służby. Z przybyłej grupy trzech się zgłasza i przystępują do policji. Reszta rozprasza się, każdy na własną rękę w swoim kierunku.
Ja przypomniałem sobie, że mieliśmy tu niedaleko mieszkającego koło Włodzimierza na Antonówce kuzyna, Kuśnierza i udałem się do niego. (…)
(w: Lucyna Kulińska, Dzieci Kresów III, Kraków 2009, s. 349-357).