POWRACA W SNACH – Stanisława Piątkowska
Stanisława Piątkowska, była mieszkanka wsi Sobolówka, pow. złoczowski, woj. tarnopolskie
Jestem urodzona w 1924 roku, 11 maja. Piątkowska to nazwisko po drugim mężu, po pierwszym miałam Solarewicz, a z domu jestem Wodnicka. Nas było pięcioro: cztery siostry, jeden brat. Żyliśmy na Wschodzie, wyłącznie z gospodarki. Mieliśmy dużo ziemi, tam nie mówili hektary tylko morgi, od diabła ich było. Mój tato miał na imię Władysław, a mama Maria, obydwoje pochodzili z Pietrycz.
Mieszkaliśmy na kolonii. Nasza wioska nazywała się Sobolówka i była cudowna: jednokierunkowa, w pięknych kwiatach i drzewach, czyściuteńka. Taka bardziej piaskowata – nigdy tam nie widziałam błota. Kochana wioska… Sześćdziesiąt pięć lat tu mieszkam i jeszcze nigdy Drzewce mi się nie przyśniły, tylko zawsze moja wioska stamtąd. To było między Lwowem a Tarnopolem, powiat Złoczów, do Białego Kamienia pięć kilometrów, do Buska dwanaście. W Krasnym, takiej małej mieścinie, był przystanek, a parafia w Olesku koło Podhorzec – dziesięć kilometrów. Raz na miesiąc przyjeżdżał ksiądz do naszej kaplicy, do Rozważa, dwa kilometry od nas. Do parafii daleko, ani autobusów, ani pociągów, ani rowerów, więc chodziliśmy do cerkwi, umiałam się modlić po ukraińsku.
Tato zajmował się gospodarstwem, mieliśmy konie, krowy, świnie, maszynę do młócenia, że czterech ludzi musiało kręcić, ale szczegółów nie znam. Ja, najmłodsza, byłam z mamą gospodynią. Już tak się ustawiłam z obowiązkami, że po szkole chodziłam kilimy robić, bo chytra byłam na grosz. W wiosce Gliniany koło Buska uczyła nas jedna Ukrainka, swoich odpędziła, bo nie dawali rady, a ja dawałam i ona za mnie zaręczyła, fabryka mi dała maszynę, którą miałam spłacić. Wszystko potem spłonęło. (…)
W Sobolówce było tak: cztery rodziny żydowskie, iluś Niemców-folksdojczów, co potem wyjechali, Ukraińcy i Polacy – cztery nacje mieszkały. Wszyscy się bardzo lubili, wszystko było bardzo dobrze, a później nastąpił rozwój, jaki nastąpił. Kiedyś w nocy sobie liczyłam: z Niemcami i Żydami było jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt domów.
Później żydowskie domy zostały, bo Żydów zabrali do getta, Niemcy
wyjechali – ich domy też zostały, piękne, wymurowane. Wszystko zabrali Ukraińcy. W szkole uczyliśmy się razem, do Złoczowa jeździliśmy krakowiaka tańczyć na trzeciego maja. Było bardzo dobrze. Kto wtedy wiedział, że w koleżankach, kolegach siedzi szatan? Że oni chcą nas mordować, kto przypuszczał? Przecież przychodzili na święta, żenili się…
Ja nie jestem z ukraińskiej rodziny, u nas z pokolenia na pokolenie Polacy, wszystko na „-cki”. Ale przychodził do mnie chłopak, Ukrainiec, miał na imię Łemku, a pisał się Szczur, bardzo ładny był. Ja go nie chciałam za to, że Ukrainiec. To już było w czasie wojny. Miałam za trzy tygodnie ślub, welon, sukienka gotowe, a on przywiózł beczułki piwa, żebym ten ślub odwołała, bo on się ze mną będzie żenił. Upodobał mnie sobie, jak chodziłam z mamą na grzyby. Powiedziałam, że nie – taka byłam Polka. Jeden folksdojczer Janek, pisał się Grüner, też do mnie zaczął konkurować i prosił, żebym brała z nim ślub i wyjechała z nimi. Mówię: „Nie, ja tego nie zrobię”, a on na to: „Zobaczysz, Ukraińcy wojują i przyjdzie czas, że będą Polaków mordować”. Tak powiedział i tak się stało.
W sobotę jeszcze zrobili festyn w lesie, Ukraińcy i Polacy razem, mój brat grał, mój teść grał, mój mąż grał (wtedy jeszcze nie byłam mężatką, miałam dopiero piętnaście lat). Wszyscy tańczyli, bawili się, ja też. W niedzielę już bomby leciały, wpół do czwartej po południu…
Brat był w wojsku i wojna go zaskoczyła, chociaż wisiała jak chmura bez gradu i każdy się czegoś spodziewał. Weszli Sowieci, zachowywali się spokojnie, ale trzeba było być grzecznym. Przed wojną skończyłam sześć klas, a później jeszcze chodziłam do ruskiej szkoły wieczorowej, już w prywatnym domu, uczyło się rosyjskiego, ukraińskiego, polskiego już nie. „Nie trza gawarit po polsku”. Tylko cicho siedzieć jak mysz pod miotłą. Ale byłam bystra baba, myślę, co mi szkodzi, żebym poszła i słuchała, mnie nic to nie szkodzi, no i chodziłam dwa lata. Miałam dostać świadectwo, ale Niemcy pognali Rusków i przepadło. Odważna byłam, pytam jednego: „Czy to prawda, że u was traktory tną i jedzą zamiast mięsa?” Mówi: „Ty durna!”, ale to taki żart był. Oni to przeżywali, bo tam panował głód. (…)
Niemcy, jak przyszli, to od razu zaczęli atakować młodych chłopców i dziewczęta, żeby jechać na roboty do Niemiec, ja dopiero co skończyłam siedemnaście lat. Od samego początku łapali, uciekaliśmy po lasach, po polach się chowaliśmy. Kto uciekł, temu się udało, kogo złapali, tego wywieźli. Dziewięć razy im uciekałam, byłam bardzo bojowa baba, ale na końcu mnie złapali.(…) Zawieźli mnie do Złoczowa, więcej nas było. Nawet mego męża brat jechał ze mną i pyta: „Jedziesz do Niemiec?”. „No pewnie” – mówię i nie przyznaję się nikomu, co myślę. Transport stoi, a oni łapią
Polaków, wobec tego ja zagaduję Niemca, bo umiałam trochę szwargotać, między Niemcami żyłam, między Żydami. Miałam piękne włosy i mówię, że chciałabym je obciąć, żeby mieć ondulację, bo jak pójdę pracować w Niemczech, to nie będę musiała czesać, a on na to: „Dobrze, dobrze, prawdę mówisz”. „Pilnuj walizki, bo jak ja do pracy pójdę? Goła?” – mówię do niego, a on z uśmiechem: „Nie bój się, będę ci pilnował. Idź do fryzjera” Ty jeszcze zobaczysz, gdzie raki gwiżdżą, pomyślałam i poszłam. Stacja była kilometr za miastem, trzeba iść pieszo. I ja tę ondulację zrobiłam. Jeszcze niewysuszona pytam: „Ile kosztuje?”. „Tyle i tyle”. Zapłaciłam i tak się do fryzjerki zwracam: „Przepraszam panią, chciałabym do ubikacji”, a tam nie było łazienek, mimo że to miasto powiatowe. „Tam, na podwórku”. Ja nie chciałam nic, popatrzyłam w lewo, w prawo i nie uciekałam, tylko szłam swobodnie, minęłam miasto i dopiero wtedy zaczęłam lecieć. Sześć kilometrów za Złoczowem mieszkała moja siostra, która wyszła za mąż. Wioska nazywała się Zazule i tam przyleciałam, akurat Niemcy rozstrzeliwali Żydów. Wozili auto za autem, a my siedzieliśmy u sołtysa w stodole i patrzyliśmy, nas były cztery dziewczęta. Dzieci żywcem wrzucali, takie małe żydowskie. Potem Niemcy drzew nasadzili, żeby wyrósł las, ale krew żywa buchała do góry. W tej wiosce mieszkał fotograf, on cyknął mi zdjęcie i powiedział: „Będziesz mieć na pamiątkę”. Mam do dziś.
Jakoś potem wszystko ucichło, wyjechałam do Tarnopola, do drugiego wujka.(…) Spędziłam tam całą zimę. Musiałam coś robić – robiłam torebki ze sznurków i jedna pani mi to sprzedawała. Z mężem pisałam listy, ale nigdy nie dawałam adresu, ani w środku, ani na wierzchu. On to wiedział i odpisywał mi do znajomej w Tarnopolu, a ja od niej odbierałam. Jeden z listów mąż zgubił, a Ukrainiec przeczytał i dawaj, atakować, gdzie ja jestem. Mąż nie powiedział, ale mi napisał, że taka i taka sprawa. Wtedy pojechałam do Złoczowa, jeden folksdojczer przeprowadził mnie do mojej siostry i tam się ukryłam.
W końcu tak się złożyło, że znów było cicho, wszystko ładnie, pięknie, wróciłam do mojej wioski, do Sobolówki. Dogadywaliśmy się z mężem, narzeczona z narzeczonym, on chciał już brać ślub, ja nie chciałam, mówiłam, że dopiero, jak się wojna skończy. On był w domu, z mamą, z tatą, z bratem, ja więcej uciekałam. W końcu powiedział: „Albo w lewo, albo w prawo, cztery lata do ciebie już chodzę, a ty chowasz się, uciekasz.” Miałam dziewiętnaście lat, już wystarczająco, no i zdecydowałam się. Daliśmy na zapowiedzi, a Ukraińcy pobłażali, czekali. Ślub odbył się w kaplicy, w Rozważu i według mody mąż zawiózł swoich gości i wrócił do mnie, to było bliziutko. Zaproszonych mieliśmy sporo, tylko na moim weselu osiemdziesiąt osób, a u niego też duża rodzina. Mąż się bawił ze mną, a później powiedział: „Teraz idziemy do moich rodziców.” „Dobrze.”
Jak poszliśmy, była już pierwsza w nocy albo druga, wtedy przyszło do mego teścia może z piętnastu banderowców i mówią : „Grajcie, Solarewicz, będziem tańczyć.” Teść zaczął grać, a ja mrugnęłam na swego „Uciekajmy”. Oni się szykowali, żeby nas już szlag trafił, i jego, i mnie, ale byłam bystra, miałam oczy naokoło głowy i zobaczyłam, że coś się święci. „Uciekajmy, i to już.” „Ty idź pierwsza.” Wysunęłam się z mieszkania w welonie, w sukience, a on za mną. „Uciekajmy nie do nas, tylko tu, w lesie się schowajmy” – mówię, i zatrzymaliśmy się na dwie godziny w gęstwinie. Banderowcy odstąpili, później teściowa mówiła, że trochę popili, potańczyli, powariowali i poszli. Ale trzy tygodnie po ślubie już okna nam bili widłami, ja wtedy pod łóżkiem leżałam. Uciekliśmy do Złoczowa, to był nasz miodowy miesiąc, jak się teraz mówi. Dużo Polaków wtedy pouciekało. Trzynastego listopada ślub, potem grudzień, świąt Bożego Narodzenia nie mieliśmy i na dwa tygodnie przed Wielkanocą mówię: „Boże, to już wiosna, chodźmy do domu, taki spokój, coś trzeba w polu robić, w ogródku.” Mama prędzej wróciła, zabili świnię, pamiętam, i powędzili mięso. Mówią: „Może już się uspokoili, wariatuńcie” i każdy poszedł na swoje. Wtedy dali popalić, pola leżą odłogiem do dziś.
No i ten mord w nocy. Niech Pan Bóg broni i chroni – sam ogień.
Wszystko było spalone. Sobolówka poszła z dymem, ale tylko polskie domy. Chłopca mego brata zabili, miał trzynaście lat. Jechał z dziadkiem, dziadek przeżył, wnuk zabity. Ja zaś poszłam do teściów, mieszkali pod lasem. Mąż i brat męża mówili: „Zostań tu, a my idziemy na wartę”, chłopy wartowali. Wtedy też byli u nas Węgrzy, dwóch z wojny uciekło, trzy tygodnie się u nas kryli, chowali się w stodołach, mój brat zrobił im kryjówkę w słomie, tato rozmawiał z nimi po niemiecku. Jeden bardzo płakał, świeżo ożeniony, jak mu ojciec napisał, że jego żona zrobiła się puszczalska z Niemcami. Mój tato go jeszcze opamiętywał, bo chciał sobie śmierć zrobić.
Dwóch Żydów się ukrywało, jeść im nosiłam, bo to byli ludzie. Jeden Herszko, drugi Jojna, pierwszy z Białego Kamienia, drugi z Rozważa. Herszko przed wojną zaprzęgał konia i woził cały sklep od numeru do numeru, i każdy sobie kupował. Kryli się u nas, a przed samym mordowaniem powiedzieli, że muszą uciekać, żeby ich nie zabili. Uciekli, nie wiem jak, nie wiem gdzie.
Mama i bratowa wydrapały pazurami koło krzyża jamę i tego trzynastoletniego chłopca przysypały piaskiem. Nie mogliśmy się nigdzie ruszyć, bo wszędzie pełno banderowców, strzelanina. Polacy – odwet, ci dwaj Węgrzy strzelali jak cholera. Ukraińcy krzyczą do teścia: „Otwieraj drzwi!” Ten już chciał im otworzyć, ale to była głupota, wybili szybę i otworzyli sobie sami. Siedziałam pod łóżkiem z teściową, a oni strzelali we wszystko, co było. Mówię do teściowej: „Krzyczmy ratunku”, ale ona była mądrzejsza ode mnie i mnie uciszyła. W końcu mówią, że nie ma nikogo, i przestają strzelać. Na koniec jeszcze Niemcy przyjechali i zabrali od nas krowy, świnie i dwa konie, wszystko widziałam, a my uciekamy z teściową. Zrobiła krok przez teścia, bo leżał zabity, ja byłam w trzecim miesiącu ciąży. Poszliśmy do wioski Pietryczet trzy kilometry, gdzie nas jeden pan przetrzymywał, Ukrainiec, ale bardzo dobry. Później uciekłyśmy do Buska, ale tam też bunt robili, i wreszcie z Buska do Lwowa. We Lwowie byłyśmy chyba trzy tygodnie albo cztery, mieszkałyśmy u przyrodniej siostry męża, po ojcu, bo teść żenił się dwa razy.
Miałam też kuzynów, Kazimierza i Józefa, którzy załatwili transport z Krasnego: kto przeżył z Sobolówki, to do transportu. Przyjechał Kazik do Lwowa i pytał: ”Czy chcesz jechać na zachód? Bo my już nie dajemy rady, pakujemy się i uciekamy.” Nic nie mówiłam, bo nic nie miałam, jedną sukienkę, to co na mnie i nic więcej. Pojechaliśmy do centralnej Polski. Między Brzeskiem a Tarnowem była wioska Łętowice, tam urodziła się starsza Kazia, co teraz we Wschowie mieszka. Druga to Jadzia, obydwie polonistki. Polacy przyjmowali Polaków, uciekinierów ze Wschodu, więcej było takich rodzin. (…)
(w: To wszystko człowiek widział. Wspomnienia wschowskich Kresowian, opr. Jakub Gałęziowski, Wschowa 2012, s. 77-78,199-205)