POCZĄTEK ZAGŁADY – Witold Kołodyński
Witold Kołodyński, były mieszkaniec kolonii Parośla, pow. sarneński w woj. wołyńskim Zmarli zobowiązują żyjących
Wstęp
Z opowiadań dziadków wiemy, że Ziemie Wołyńskie od kilku pokoleń zamieszkiwane były przez Polaków. Współżycie ludności polskiej i ukraińskiej było poprawne. Polacy nigdy nie wszczynali żadnych waśni. świadczą o tym m.in. małżeństwa mieszane, wspólnie organizowane uroczystości, wesela, zabawy, spotkania sąsiedzkie, zatrudnianie młodych Ukraińców do prac polowych, wypasu bydła, pomocy domowych za godziwą zapłatę. Z opowiadań dziadków wiemy też, że kiedyś, przed laty toczyły się tu [koło Parośli] jakieś walki, z których pozostały tzw. „kurhany”, tzn. duży kopiec ziemi, który krył w sobie mogiły poległych, porośnięty dużymi już drzewami. Stał tam duży dębowy krzyż i rosły wokół kwiaty.
Opis kolonii Parośla
W odległości 1 km od tychże „kurhanów” rozciągała się kolonia Parośla, zamieszkała wyłącznie przez Polaków; [przynależność administracyjna kolonii:] gmina Antonówka, pow. Sarny parafia Włodzimierzec diecezji w Łucku, woj. wołyńskie. Kolonia Parośla była zamożna. Liczyła 23 numery gospodarstw rolnych i leśnych, z rozległymi pastwiskami. Otoczona lasami.
W kolejności numerów mieszkali:
1. Dominika z domu Myszakowska; 2. Myszakowscy; 3. Sawiccy; 4. Myszakowscy; 5. Kopije; 6. Bułgajewscy; 7. Jezierscy – ojciec z rodziną; 8. Jezierscy – syn z rodziną; 9. Kołodyńscy – w tym: Ignacy i Paulina – dziadkowie, Stanisław i Marianna – rodzice, Alina, Witold i Teresa – [oboje] żyją, Bogusława; 10. Kołodyńscy, stryjek Marian i Józefa, Czesław, Halina, Genowefa, Krystyna; 11. Chorążyczewscy – wujek Jan (sołtys) i Stanisława, Edward, Wanda – żyje, gdyż mieszkała wtedy w Sarnach, Ryszard, Bernard, Zenon; 12. Chorbunowie; 13. Boberowie – rodzice; 14. Bober Hilary; 15. Bober Kazimierz; 16. Horoszkiewiczowie – rodzice; 17. Horoszkiewiczowie _ dzieci; 18. Chorążyczewscy – Franciszek z żoną, Antoni i Tadeusz – [oboje] żyją, Stefan, Zuzanna, Krystyna; 19. Strągowscy – Bronisław i Domicelka, Jadwiga, Henryk, Józef, Czesław – żyje, lecz nic nie pamięta. Miał wtedy 3 lata; 20. Strągowski Józef z żoną, Irena, Jadwiga, Stanisław, Roman – żyje; 21. Wiatrowie; 22. Gomułkowie z dziećmi, których córka żyje, gdyż mieszkała w innej miejscowości; 23. Sadowscy z dziećmi, [syn] Zdzisław – żyje, gdyż w tym czasie przebywał u wujka w Kolonii Dworzec [gm. Stepań, pow. Kostopol].
Z życia mieszkańców kolonii Parośla
W roku 1939 ojciec Stanisław Kołodyński wraz ze Szczepanem Gomułką był zmobilizowany do wojska. Po napaści wojsk sowieckich na Polskę, ojciec powrócił do domu w pełnym rynsztunku wojskowym. Przez dłuższy czas ukrywał się. Po napaści wojsk hitlerowskich, w czasie strasznego nalotu samolotów, wojsko radzieckie uciekając w popłochu, zostawiło dużo broni w lasach otaczających kolonię Parośla. Stanisław Kołodyński – ojciec, Szczepan Gomułka, Mieczysław Bułgajewski – jako partyzanci (wyszkoleni z wojska) przygotowujący [ludzi] do walki z okupantem hitlerowskim, zwerbowali starszą młodzież do zabezpieczenia i ukrycia broni, za którą odpowiedzialny był Stanisław Kołodyński. Dużo broni było zniszczonej. Wymagało to dorabiania kolb i rękojeści, które wykonywał stolarz Stanisław Sadowski – ojciec Zdzisława. Prawdopodobnie Ukraińcy zorientowali się, iż Polacy są w posiadaniu większej ilości tej broni. Bardzo często już od lata 1942 r. kolonię Parośla odwiedzały patrole ukraińskie, po pięciu, sześciu jeźdźców na koniach. W okresie jesienno-zimowym takie same patrole (ubrani w sukmany, postoły, uzbrojeni) były rozpoznawane przez Polaków, m.in. przez ojca, że są to Ukraińcy, a nie partyzantka [sowiecka], z którą przecież Polacy mieli łączność. W grudniu 1942 r. patrole te odbywały się w godzinach wczesno wieczornych bardzo często. Wypytywano nas dzieci o różne sprawy. W domu naszym, jak też u Bułgajewskich, odbywały się różne spotkania, narady. Zastanawiano się nad znaczeniem tychże patroli. Nas chłopców stawiano wówczas na czatach. Polacy przygotowywali się przecież do walki z okupantem niemieckim.
W 1943 r. w lutym, z 8 na 9 w nocy, słychać było strzały z okolic Włodzimierca [gm. Włodzimierzec, pow. Sarny].
Napad bandytów
W dniu 9 lutego 1943 r. (wtorek) wcześnie rano, zbudzono nas głośnym i natarczywym łomotaniem w drzwi. Wyrwany ze snu ojciec podszedł do okna i po powrocie do sypialni powiedział do mamy, że stoi tam duża grupa uzbrojonych mężczyzn. Wtedy zerwaliśmy się wszyscy na równe nogi. Ojciec poszedł otworzyć drzwi, do których strasznie łomotano. Ja z siostrą Teresą – Lilą (tak na nią mówiliśmy) weszliśmy na piec chlebowy w kuchni, z którego widok był wprost na drzwi wejściowe. W tym też czasie dziadek z babcią przyszli z dużego pokoju do kuchni.
Do kuchni jako pierwszy wszedł wysoki, dobrze zbudowany, przystojny mężczyzna w wieku około 30 lat. Był ubrany w zieloną kurtkę z sukna, spodnie zielone golfy, czarne oficerki. P zdjęciu kurtki miał na sobie czarną marynarkę, ciemną koszulę w groszki, krawat czarny. Przez ramię miał przewieszony na rzemiennym pasie nagan bębenkowy w pochwie. Przedstawił się jako główny dowódca partyzantki ruskiej. Za nim wchodzili kolejno uzbrojeni mężczyźni, których obserwowaliśmy z pieca. Ubrani byli bardzo różnie. Najwięcej było ich w sukmanach. Na głowach mieli czapy z oznakami. Wielu z nich było okrytych kocami. Niektórzy mieli na sobie długie płaszcze. Wszyscy mieli pasy. Buty mieli rozmaite. Część z nich była obuta w postoły. Broń ich była różna: karabiny, automaty (wiemy to od rodziców), strzelby, granaty, za pasem siekiery i noże. Co poniektórzy mieli zamiast broni piki. Liczyłem wchodzących przez kuchnię do dużego pokoju, było ich szesnastu.
Po chwili wprowadzono Kozaków do sypialni i wartowników do ich pilnowania. Kozacy ubrani byli w szynele wojskowe koloru szarozielonego. Na głowach mieli czapki w kształcie stożka. Buty mieli sznurowane. Nie posiadali żadnej broni. Dowódca miał pretensje do ojca, że tak długo nie otwierał drzwi. Powiedział, że przecież oni są partyzanci ruscy, w nocy walczyli z Niemcami, napadając na ich siedziby we Włodzimiercu, zdjęli z posterunków Kozaków, którzy służyli właśnie Niemcom. Ci spośród bandytów, którzy byli lepiej ubrani, wzięli ojca i przynieśli dużo słomy do dużego pokoju, gdzie po chwili spali. Natomiast ci gorzej ubrani nie wychodzili z mieszkania wcale. Po jakimś czasie dowódca postawił dwu wartowników w kuchni, sam poszedł na rozmowę z Kozakami do sypialni. Następnie wrócił do kuchni, wszystkich nas policzył i powiedział do rodziców: „Jesteśmy partyzantką ruską i musicie nas żywić cały dzień. Nikomu nie wolno wychodzić z mieszkania”. Wychodzącemu do obrządku towarzyszył „sotnik”. Mama miała ugotować rosół, napiec chleba i przygotować dobry obiad. W godzinach przedpołudniowych dowódca jeszcze raz poszedł na rozmowę z Kozakami. W chwilę później wyszedł przebrany w mundur wojskowy ojca, stwierdzając, że pasuje na niego i bardzo mu się podoba. Powiedział też, że „To [tj. mundur] nie jest moje i nie będę tego brał”. Zdjął i z powrotem powiesił w sypialni. Wartownik powiedział wówczas nie wiadomo do kogo „I tak z tego nie skorzystasz”. Po wyjściu z sypialni, dowódca spytał ojca, czy ma słoninę. Ojciec odpowiedział, że nie ma. Jeden z bandytów węsząc po spiżarni, znalazł słoninę i zapeklowane mięso. Postawił to w kuchni i powiedział do dowódcy, że jednak jest ta słonina i nawet mięso. Wtedy dowódca powiedział: „To my partyzanci walczymy o waszą wolność, a ty nam żałujesz słoniny?”. Rozkazał „sotnikowi” zabrać ojca do dużego pokoju, sam też tam poszedł i ojciec był bity. W tym czasie ja wyskoczyłem z mieszkania, biegłem w stronę stodoły (była tam ukryta broń). Po chwili pochwycił mnie „sotnik” za kołnierz, bił wybijając przednie zęby, zakrwawionego trzymał przy sobie w domu. Po około pół godzinie wyszedł pobity ojciec z opuszczoną głową, nie odzywał się już potem do nikogo. My wszyscy bardzo płakaliśmy, gdyż z pokoju dochodziły do nas odgłosy bicia i jęki. Atmosfera zastraszenia udzieliła się wszystkim. Stan napięcia nerwowego trwał już do końca. Zziębnięci i przerażeni do kresu wytrzymałości, nie jedliśmy nic przez cały dzień. Mama gotowała rosół, obiad, piekła chleb. Ojciec chodził w towarzystwie „sotników” do obrządku.
W ciągu dnia do naszego domu przychodzili inni bandyci, z którymi dowódca przeprowadzał narady w jadalni, pilnie strzeżonej przez wyznaczonych wartowników. Trwały one za każdym razem około pół godziny.
Mordowanie Kozaków
W godzinach popołudniowych, po ostatniej naradzie, jeden z banderowców zapytał mamę „Gdzie jest siekiera?”. Mama wskazała siekierę w sieni. Ukrainiec pochwycił ją i poszedł do dużego pokoju. W tym czasie dowódca wzmocnił warty w kuchni i w pokoju jadalnym, sam poszedł do sypialni, do Kozaków. Po chwili wyprowadzili jednego Kozaka, kierując go do pokoju dużego. Słychać było odgłosy rąbania siekierą i nieludzkie jęki. Po kilku minutach, szedł następny Kozak, a my słyszeliśmy podobne do poprzednich jęki i odgłosy. Tak było aż do ostatniego Kozaka, za którym wyszedł dowódca i powiedział nam, że sypialnia jest wolna. „Wszyscy tam wejdziecie i tam będziecie, gdyż moje wojsko wejdzie teraz do jadalni i kuchni na posiłek, to wy nie możecie im przeszkadzać”. Wszystko było już przygotowane – stoły nakryte, rosół, obiad ugotowany, chleb napieczony, słonina nasmażona. Dochodziły nas śmiechy, rozmowy, jedzenie, chodzenie, wychodzenie z domu, wynoszenie różnych rzeczy, co trwało dosyć długo.
Mordowanie naszej rodziny i nas
W sypialni byliśmy bez wartownika. Warta szczelnie otaczała nasz dom. Wtedy to mama spytała ojca, co ci robili? Czy mocno bili? Za co? Ojciec odrzekł, że im nie chodziło o słoninę, lecz o broń. Mama powiedziała, że chyba nas pomordują, na co ojciec nic nie odpowiedział. Siedział ze spuszczoną głową, bez słowa. Mama modląc się półgłosem, prosiła Boga, by jej dzieci nie zostały sierotami.
Po dłuższym czasie do sypialni wszedł dowódca z miną bardzo zadowoloną, za nim kilku bandytów rozebranych do koszul, roześmianych. Dowódca powiedział nam: „Musicie się położyć, my was powiążemy, żeby Niemcy was nie skrzywdzili za przetrzymywanie i karmienie partyzantów”. Rozkazał położyć się twarzą do podłogi i nastąpiło bestialskie mordowanie, rąbanie naszych głów siekierami. Oprawców było wielu, gdyż mordowano nas prawie jednocześnie. Mordercy przebywali w naszym domu w dalszym ciągu, ucztując. W czasie mordowania słyszeliśmy krzyk mamy, która kątem oka musiała widzieć mordowanie dziadka, babci, ojca (swego męża), gdyż leżała obok niego. Po chwili ucichła. My – (ja) z siostrą – leżeliśmy nieco dalej obok kołyski, z nogami do głów rodziców. Po upływie jakiegoś czasu, odzyskałem przytomność i usłyszałem głosy banderowców z kuchni, dochodzących tam i z powrotem. W tym czasie słyszałem rzężenie mamy. Do dziś nie wiem dlaczego nie wstałem? Usłyszałem wnet kroki zbliżającego się do sypialni mordercy i natychmiast ułożyłem się w tej samej pozycji (chyba tylko z woli Boga). Wtedy to morderca otworzył drzwi, rąbnął siekierą, chwilę postał, zamknął drzwi i poszedł. Wtedy to ponownie poruszyłem się, gdyż bardzo bolały mnie ramiona. Słysząc pojedyncze już tylko głosy oprawców, nie próbowałem wstać. Po chwili znów otwarły się drzwi, morderca popatrzył, ponieważ nikt nie dawał znaku życia, zamknął drzwi i wtedy wszystko ucichło. Po przerażającej ciszy, usłyszałem odgłos skrzypiących sań, oddalających się. Odczekałem jeszcze jakiś czas i dopiero wtedy zacząłem poruszać się. Wstać jednakże nie mogłem. Cały byłem bardzo obolały, odrętwiały. Wtedy to młodsza moja siostra Teresa musiała odzyskać przytomność, gdyż poruszyła się, macając ręką podłogę. Spytałem: „Lila, ty żyjesz?”, na co siostra ze zdziwieniem odpowiedziała, raczej spytała „Dlaczego miałabym nie żyć? Dlaczego my leżymy na podłodze?”. Wtedy ja powiedziałem, że tak nam oni kazali położyć się i wszystkich nas wybili. Ja jestem ranny, bardzo mnie wszystko boli. „To ja chyba też jestem ranna, bo mam takie poklejone włosy i bardzo boli mnie głowa”. Byliśmy bardzo zziębnięci, zdrętwiali, zalani krwią. Lila wstała i pomogła wstać mnie. Widok, który naszym oczom ukazał się, był straszny. Nie do objęcia umysłem ludzkim, tym bardziej umysłem dziecięcym. Rodzice mieli głowy rozrąbane na pół. Mamy długi warkocz był odcięty. W głowie ojca pozostawiona siekiera, co oznaczałoby, że słyszane przeze mnie jęki, wydawał ojciec, którego dobito. W kołysce najmłodsza Bogusia, w wieku 1,5 roku, uderzona była siekierą w czoło. Przez dłuższy czas była w konwulsjach, które miotały kołyską. Lila wzięła ją na ręce i po chwili Bogusia zakończyła życie. Z nosa wydobyła się „bańka” – był to mózg. Wraz z siostrą odczuwałem straszne pragnienie picia. Przechodząc przez trupy pomordowanych do kuchni, upadliśmy w kałużę krwi. Z trudem, bardzo wtedy właśnie przerażeni, zrozumieliśmy, co się stało. Doszliśmy do kuchni, w której było przerażające zimno – zostawili otwarte drzwi, a mróz sięgał ponad 20°C. Napiliśmy się wody, zabierając ze sobą kubek wody, żeby już nie wychodzić ponownie. Zebraliśmy to, co pozostało niezrabowane, tj. derki, koce. Kubek z wodą Lila ustawiła na oknie, a my położyliśmy się do łóżka. W tym momencie kubek z wodą powoli przechylał się i spadł na podłogę. Wylała się woda. Wtedy to ogarnął nas straszny żal, że nie mamy wody do picia i nie ma kto nam jej podać. (…) Tak w męczarniach doczekaliśmy rana następnego dnia. Wstaliśmy zobaczyć jak wygląda nasz pokój, w którym oni tak rąbali. Widok przerażający. Porąbani, zmasakrowani na stosie Kozacy, w koszulach i kalesonach. Ubrania ich zrabowano. Zauważyliśmy, że wszystkie nasze [też] zostały zrabowane. Wojskowe ubranie ojca także. Pierzyny, poduszki, koce i wszystko, co wartościowe.
Byliśmy przekonani, że to tylko u nas tak się stało, gdyż ojciec był odpowiedzialny za broń, przechowywał ją przecież. U stryjka wszyscy tak samo pomordowani. Naprzeciw u sąsiadów ten sam widok. Nie widać żywej duszy. Słychać za to straszne wycie psów. Nie dymiły nigdzie kominy. Wróciliśmy z podwórka do domu. Piec chlebowy był ciepły, usiedliśmy przy nim zasłaniając się pasiakiem. W pewnym momencie usłyszeliśmy skrzypienie sań i zbliżające się kroki ludzkie. Lila stwierdziła, że to na pewno banda wróciła i teraz nas dobiją, więc trzeba się pomodlić. Ponieważ mnie było trudno siedzieć, leżałem z głową na poduszeczce trzymanej w rękach Lili. Wtedy odrzekłem, że ja nie mogę się nawet modlić, tak mnie wszystko boli. Lila postanowiła, pocieszając mnie, modlić się za nas oboje.
Jako pierwsi weszli Niemcy z psem, który od razu doskoczył do nas. Ściągnięto zasłonę. Ujrzeliśmy jakieś znajome nam twarze J[ana] i A[ntoniego] Przybyszów. Weszła też z nimi kobieta. Była to Kazimiera Sulikowska z Antonówki, która bardzo nas namawiała i przekonywała, żebyśmy z nią poszli. My natomiast nie chcieliśmy iść nigdzie i z nikim z naszego domu. Po dłuższym czasie przekonała nas, że ponieważ jesteśmy bardzo ranni, musi zawieźć nas do lekarza. Tak więc opatuliła nas w robocze kaftany (tylko takie zostały) i zawieziono nas na Majdan [gm. Antonówka] odległy 3 km od kolonii Parośla. Byliśmy u Jankiewiczów. Przybysz przywiózł zaraz lekarzy, którzy nazywali się dr Niedbalski i dr Konarski. Opatrzyli nas. Dowiedzieliśmy się, że są jeszcze inni mordowani ranni, którzy żyją, ale ich odwieziono do szpitala we Włodzimiercu. Z Majdanu zabrał nas Antoni Przybysz do kolonii Antonówka. Lilę zaraz zabrali znajomi rodziców, bezdzietni Swobodowie. Ja pozostałem u Jana Przybysza. Każdego dnia Antoni Przybysz woził mnie do lekarza, dr. Niedbalskiego. Byłem uderzony obuchem siekiery w tył głowy. Pęknięta i wgnieciona kość czaszki, wybite przednie zęby. Duże wgłębienie i ciągłe cierpienie – zawroty głowy, ból serca, potworne lęki – pozostały jako „pamiątka” mordowania Polaków. Lila była także uderzona obuchem w tył głowy. Pęknięta, wgnieciona kość czaszki. Rana długo nie mogła się zagoić. Przez wiele lat cierpiała na dokuczliwe bóle i zawroty głowy. Wybite przednie zęby. Leczona u lekarza dr. Konarskiego, który zdobywał dla niej niezbędne leki od Niemców, leczących się u niego.
W dniu mordowania byliśmy w wieku: ja – 12 lat, siostra Lila – 9 lat.
Przeżycia żyjących mieszkańców niemordowanych
Z opowiadań wówczas 15-letniego Sadowskiego Zdzisława, który jest mężem mojej siostry, wiem w jaki sposób został przy życiu. Wujek jego Piotr Rosa mieszkał w kolonii Dworzec – około 20 km od kolonii Parośla. W niedzielę (przed mordowaniem) Zdzisław pojechał do niego i tam przebywał kilka dni. Ktoś zawiadomił wujka o zajściach w Parośli. W środę przyjechał wraz z wujkiem do Parośli, końmi pożyczonymi od sąsiada Ukraińca o nazwisku Hryc, by dowiedzieć się o zajściach. Podjeżdżając do kolonii, zwrócił uwagę wujka, że musiało nastąpić coś strasznego, gdyż z żadnego komina nie widać dymu, a przecież była to sroga zima. Wujek Rosa nic nie odpowiadał. Zatrzymali się przed domem Sadowskich (od tej strony był pierwszy). Zdzisław zobaczył otwarte drzwi chlewa i bardzo ryczącą krowę. Nieopodal w tymże chlewie zauważył nogi zamordowanego człowieka. Wujek wszedł do mieszkania, nie pozwalając na wejście Zdzisławowi. Ten, w tym czasie, poszedł do szopy, gdzie ojciec przechowywał broń, której nie znalazł. Za wszelką cenę starał się wejść do mieszkania. Kiedy otworzył drzwi, zobaczył przerażający obraz tragicznie zamordowanej matki leżącej na pryczy w kuchni. W rozpaczy uciekał, nie wiedząc dokąd. Przywołany przez wujka, wrócił i zaszedł do sąsiadów Gomułków. Szybko wycofał się, widząc podobny obraz tragedii. Wprost drzwi, pod łóżkiem leżała ich babcia, jako pierwsza. Pozostali zamordowani (mówił mu wujek) znajdowali się na stosie w jednym pokoju. Prócz tego w jednym domu zamordowano dwu obcych mężczyzn, którzy w dniu 9 lutego przybyli do jego ojca – pod pretekstem odbioru mebli – po odbiór dorabianych części do broni. Zdzisław chodził zupełnie odrętwiały. Pomagał przy ładowaniu zwłok pomordowanych na wozy drabiniaste, celem przewiezienia do grobu. Podtrzymywał odrąbane części ciała, rozlatujące się głowy.
Pogrzeb pomordowanych
Na trzeci dzień po bestialskim ludobójstwie, odbył się pogrzeb ofiar mordowania. Na ziemi Jezierskiego wykopano ogromny dół, który jest wspólną mogiłą zamordowanych Polaków. Zwłoki danych rodzin zawijano w prześcieradła, derki i dołączano kartki z nazwiskiem. Mogiłę i krzyż męczeństwa poświęcił dziekan włodzimierzecki, proboszcz, ksiądz Dominik Wawrzynowicz, który tak jak zgromadzeni, był bardzo przerażony i w wielkim strachu odprawił ceremonię żałobną. Przy mogile ustawiono wielki krzyż dębowy.
W kolonii Parośla zamordowano około 125 Polaków – mieszkańców. Prócz tego zamordowano inne osoby przebywające tego dnia w kolonii Parośla. Zamordowano też i tych, którzy w tym dniu przejeżdżali przez naszą wieś. Zamordowano kilkanaście maleńkich dzieci, których nie pamiętamy imion i nazwisk.
Sieroce życie w narastającej grozie
Napady band nie ustawały. Ludność polską mordowano dalej w małych miejscowościach (futory), zagrody palono. Zagrożeni Polacy chronili się w większych miejscowościach, w miastach w zorganizowanych obozach samoobrony. Placówka samoobrony Polaków podległa Armii Krajowej była już zorganizowana w Antonówce u Przybyszów, którzy mnie przygarnęli osieroconego, rannego. Był tam zbudowany duży schron dla matek z dziećmi – z kłód dębowych, obsypany ziemią. Wokół schronu zbudowano barykady z kłód dębowych z pomieszczeniami strzelniczymi z czterech stron. Podobna placówka była zorganizowana u sąsiada Wzorka, gdzie gromadziła się ludność wschodniej części kolonii Antonówka, natomiast u Przybyszów Polacy z zachodniej części kolonii Antonówka. Komendantem był plutonowy rezerwy Wojska Polskiego Jan Borowski. Natomiast nadzór nad placówkami samoobrony Polaków przed bandami UPA w okolicznych miejscowościach takich jak: Sunia, Perespa, Antonówka-wieś, sprawował porucznik rezerwy Wojska Polskiego, nauczyciel Henryk Bartnicki (zmarł w 1990 r. we Wrocławiu). Moim zadaniem było zwożenie Polaków z odległych domów do placówki Przybysza. Potem do późnego wieczora stałem na czujce z piłką w ręku. Rano odwoziłem Polaków do ich domów, przekazując różne informacje mężczyznom Polakom, patrolującym w terenie. Byłem też łącznikiem z sąsiednią placówką samoobrony Polaków u pp. Wzorków. 30 lipca 1943 r. wieczorem w Antonówce słychać było strzelaninę. Kobiety i dzieci schowały się w schronie, mężczyźni uzbrojeni czuwali na zewnątrz, gotowi do odparcia ataku bandy UPA, która zbliżała się do schronu z gromkimi okrzykami. Wtedy to przeżyłem największy z dotychczasowych strach z pełną świadomością zagrożenia, nie mając nikogo z bliskich – nade wszystko mamy, do której mógłbym się przytulić tak, jak inne dzieci. Uczucia strachu w samotności i przerażającego zagrożenia nie jestem w stanie wyrazić słowami. To wywarło ogromne piętno na mojej psychice i zdrowiu, co towarzyszy mi po dzień dzisiejszy. Schronu nie zdobyto. Spalono za to wszystkie zabudowania, pozostawiając nas w sytuacji bez wyjścia. Wczesnym rankiem następnego dnia udaliśmy się do miasta Antonówka, odległego od kolonii Antonówka o 5 km.
Następne represje zgotowali nam Niemcy. Zgromadzono nas w tzw. „getcie’ w Sarnach. Po jakimś czasie przewieziono nas do następnego „getta” w Równem. Po dokonaniu kąpieli i segregacji, Niemcy, którzy czekali tylko na taką okazję, podstawili wagony – węglarki i wywieźli nas do III Rzeszy na przymusowe roboty, gdzie dalej byliśmy represjonowani. Najpierw pracowałem w Dahlen w fabryce płatków kartoflanych. Potem przeniesiono nas do majątku ziemskiego bauera Rudolfa Lochmanna w Oschatz (koło Lipska). Byłem tam powożącym właściciela majątku, który był majorem, szefem sztabu lotnictwa. W czasie narad majora, ja jeździłem końmi po lotnisku, zbierając różne informacje o samolotach. Przekazywałem to Polakowi o nazwisku Franc. W pobliżu nas była piekarnia wojskowa, z której żołnierze każdego dnia pobierali chleb. Ja wraz z „kolegami” niemieckimi układaliśmy chleb na wozie. Polak polecił mi zliczanie bochenków pod pretekstem, kto ile ułoży, za co otrzymywaliśmy po jednym bochenku chleba. Liczbę tę zsumowaną przekazywałem Polakowi. Liczba ta zmieniała się każdego dnia.
Po wkroczeniu wojsk sowieckich, po dwu tygodniach, major sowiecki rozkazał nam wyjazd. My nie mieliśmy dokąd jechać, mówiąc mu, że jesteśmy z [województwa] wołyńskiego. Wtedy major oświadczył, że „Tamte ziemie są wam zabrane, a w zamian dostaliście Ziemie Zachodnie, poniemieckie. Tam możecie sobie brać, co wam się podoba, to jest teraz wasze”.
Po przyjeździe na te tereny, rodziny polskie osiedlały się, wybierając gospodarstwa niezajęte przez szybciej tu przybyłych Polaków z Poznańskiego, Kieleckiego i innych terenów]. Ponieważ ja byłem małoletni, do tego sierota, nie mogłem otrzymać domu na własność za utracone całe mienie. Tak więc ponownie zostałem ograbiony doszczętnie ze wszystkiego. Ciągle myślałem, że kiedyś powrócę na swoją ojcowiznę. Pomimo represji niemieckich, nie traciłem nadziei zastanawiałem się nad tym, jak sobie sam poradzę bez rodziców. Tak to z roku na rok nadzieja oddalała się w bezkres. Skazany zostałem na pracę w gospodarstwie opiekunów. Moja obolała głowa – zawroty, częste omdlenia, szczególnie w czasie zmian pogody, systematyczne w czasie upałów, uniemożliwiały podjęcie nauki szkolnej. Trzeba było zapracować na chleb. Tak więc do szkoły uczęszczałem tylko wieczorami. Nauka sprawiała mi wielkie k1opoty, gdyż po przeczytaniu kilku zaledwie linijek z jednej litery robiło się ich wiele. Czytając, widziałem w każdym tekście tylko bandytów mordujących mnie i rodziców, ciągle słyszałem jęk konającej w mękach mamy. Nie mogłem na niczym skupić się dłużej, gdyż popadałem w obłędny strach, potem w złość na swoją niemożność zmiany sytuacji sieroty-kaleki. To wszystko musiałem stale tłumić w sobie wiedząc, że nikt nie jest w stanie odmienić mojego losu. W najbliższym mi środowisku bylem jednak tylko jedynym chłopcem tak tragicznie doświadczonym, co potęgowało mój ból i sierocy żal. Przecież nie mogłem od nikogo z kolegów wymagać współczucia, czy zrozumienia, bo oni wszyscy mieli rodziców. Opiekunom swoim byłem i jestem wdzięczny za to, że przygarnęli do siebie nieszczęśnika, nie żałując mi pracy często ponad siły i możliwości. Chcąc w jakiś sposób usamodzielnić się, podjąłem pracę pomocnika traktorzysty. Za wszelka cenę chciałem zdobyć zawód. Po założeniu rodziny, po różnych kursach, pracowałem jako ślusarz w Wytwórni Urządzeń Komunalnych. Płaca dość dobra, ale stan zdrowia stale pogarszał się. Musiałem przejść do pracy w Państwowym Domu Dziecka na stanowisko kierowcy-konserwatora. Praca była korzystniejsza dla mojego zdrowia, świadomość przebywania wśród dzieci – sierot, pomoc im, dawała mi częściową rekompensatę za bardzo niskie zarobki w tym resorcie. Jako głowa rodziny znów czułem się upokorzony z tego powodu. I znów nasilała się moja niemoc, złość na wszystkich i na wszystko. Ciągle zamykałem się w sobie z tego powodu. Służbę wojskową odbywałem w Przemyślu, potem na strażnicy WOP w Baligrodzie, tając swoje kalectwo i przeżycia tragiczne (lata 1952-53). W czasie zachodzących zmian w kraju, podjąłem starania o odzyskanie choćby części swojej własności. Po trudach i kosztach, zgromadziłem niezbędne dokumenty, które złożyłem w Urzędzie Miejskim z nadzieją, iż szybko otrzymam rekompensatę. Niestety.(…)I tak to biednemu sierocie, okaleczonemu w ludobójstwie wiatr zawsze w oczy!
Potwierdza się przysłowie – syty głodnemu nie wierzy. Z wielkim wysiłkiem i trudem przepracowałem 48 lat. Nie było dla mnie żadnych odznaczeń, możliwości skorzystania z sanatorium, czy wczasów prawdziwych, bo trzeba było w czasie wakacji pracować na obozach i koloniach, z dala od rodziny, w ramach pracy zawodowej (inni brali dodatkowe wynagrodzenie). Pracownicy KP PZPR za pobyt na takiej kolonii, czy obozie, dostawali ekstra wynagrodzenie.
Obecnie jestem na rencie II grupy ze stawką najniższą w oświacie. Pojąć nie mogę, że nie przysługuje mi inwalidztwo wojenne. Przecież jako dziecko zostałem okaleczony w ludobójstwie w czasie wojny. Kalectwo to wytyczyło moją drogę życiową – okaleczony los milczącej sieroty. Czego jeszcze powinienem doznać, by potraktowano mnie jak dzieci „Holocaustu”? Czyż to nie był „Holocaust” dziecka polskiego? Dlaczego Polak Polakowi wilkiem? Podobny los spotkał moją siostrę, która przebywała u innych opiekunów, daleko ode mnie. Z powodu kalectwa głowy stale jest na utrzymaniu męża. Obecnie ciężko chora, po trudach otrzymała I grupę i pozostaje bez środków na leki. (…)
Jesteśmy więc żywym świadectwem tragicznej historii Polaków na Kresach Wschodnich II Rzeczypospolitej Polskiej, którym i III Rzeczypospolita Polska jawi się, jak najgorsza macocha.
Żywi pamiętają o zamordowanych
Po śmierci teściowej(…), żona moja po tajemniczej rozmowie z dziećmi (mam ich troje) zaproponowała mi zbudowanie jakiegoś pomnika, bądź tablicy upamiętniającej zamordowanych rodziców, sąsiadów, rodzinę. Chodziło jej o to, żeby nie zaginęła ta straszna karta historii męczeństwa Polaków. Prócz tego w dniu Święta Zmarłych nie miałem gdzie zapalić świeczki nieżyjącym rodzicom. Myśli moje wciąż błądziły po obcych mi nagrobkach. Nie przewidzieliśmy ogromu trudności, jakie przyszło nam pokonywać. Tak więc dzięki uporowi żony, dzięki przychylności i akceptacji prałata, proboszcza miejscowej parafii, księdza Zygmunta Zająca, udało się założyć w kościele parafialnym pod wezwaniem męczennika św. Stanisława Biskupa we Wschowie, tablicę pamięci pomordowanych w kolonii Parośla. Poświęcenie i odsłonięcie tablicy odbyło się w dniu 8 maja 1991 r. – dzień odpustu parafii. Uroczystość celebrowało 7 księży w asyście Ojca Paulina z Jasnej Góry. Kościół wypełniony po brzegi. Pierwsza tego rodzaju uroczystość. W słowie opracowanym przez Stanisławę Kołodyńską (żona), wygłoszonym przez Antoniego Przybysza – naoczny świadek – przypomniano głośno obecnym o losach Polaków Kresów Wschodnich w II Rzeczypospolitej Polskiej. Zjechały się cudem Bożym ocalałe z mordowania, okaleczone sieroty. Przy tej okazji odnalazłem kilku znajomych z pobliskich kolonii. Powiedziałem też: rozstaliśmy się dziećmi, a spotykamy dziadkami. Zaprosiliśmy wszystkich, którzy w tragicznych dla nas dniach, udzielili nam pomocy. Dzięki tej uroczystości, razem z siostrą, mogliśmy uściskać Kazimierę Sulikowską, dziękując za pomoc w dniu 10 lutego 1943 r. – obmyła nas z krwi, by zabrać razem z Przybyszem, który sprowadził lekarzy.
Zakończenie
Moim i siostry ogromnym pragnieniem jest wyjazd na grób pomordowanych. Nie mamy żadnej możliwości, gdyż nikt z rodziny tam nie żyje. Bardzo pragniemy u schyłku swego życia, oddać osobiście hołd męczeńsko zamordowanym Rodzicom, Rodzinie.
(w: Władysław Siemaszko, Ewa Siemaszko, Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945, Warszawa 2000, s. 1213-1219).