NIE MA KOŃCA TEGO NIESZCZĘŚCIA – Henryk Janaczek
Henryk Janaczek, były mieszkaniec wsi Siomaki, pow. kowelski w woj. wołyńskim
Szanowna Pani Ewa Siemaszko
Jestem po spotkaniu rodzinnym, […] wykorzystuję nawet święta na udzielanie informacji, na czym zależy Pani, co wynika z listu Pani z dnia 23.03.2002 r. […]
Wobec tego w ciszy wieczoru przekazuję przeżycia osobiste i mojej rodziny.
Ojciec Stanisław pochodził z b. biednej rodziny ziemiańskiej i już jako 14-to letni „młodzieniec” wyjechał do Niemiec „bandoską” na roboty. Gdy osiągnął wiek poborowego do wojska, patriotyzm nakazywał zgłosić się do służby wojskowej. Czas wypadł na okres I-szej wojny światowej (ur. 1897 r.). Z opowiadania ojca pamiętam, że był taborytą czyli przy koniach-pociągach [do] wozów i armat. Na froncie z sowietami spędził 18-cie miesięcy. Opowiadał o głodzie i ciężkich walkach. Po demobilizacji proponowano ojcu pracę w policji granatowej, odradziła tę propozycję matka leśniczego, prawdopodobnie „orędowniczka” przy moim urodzeniu, matka leśniczego w Siomakach. Ostatecznie ojciec przyjął pracę gajowego, początkowo przytułkiem mieszkał, stołował się u leśniczego w Siomakach, w tym czasie odchodził na emeryturę Ukrainiec Dynysiuk z Kukuryk, gajowy – po którym rejon lasu przejmował mój ojciec. Jednocześnie w tym czasie budowano nową gajówkę w Rudni [gm. Siomaki], gdzie z góry planowano miejsce zamieszkania mojego ojca z rodziną.
Ojciec przyjechał w swoje rodzinne strony w tzw. Kieleckie celem znalezienia żony. Upatrzył sobie moją matkę Bronisławę z d. Lis. Oboje pochodzili z tej samej parafii. Różnica 9-lat nie stanowiła przeszkody. „Łatwiej słomianemu Jasiowi o złotą Kasię” i 16.02.1927 r. zawarli zw[iązek] małżeński w Łagowie, Dekanat Zwoleń, Diecezja Radom. Oboje pochodzili z ubogich rodzin chłopskich. Ojciec po powrocie z Niemiec o czym mowa wyżej, cały swój dorobek pozostawił w domu rodzinnym, po powrocie z wojska zastał zgliszcza, ominął je i ruszył na Wołyń, gdzie podjął pracę, założył rodzinę.
Ja urodziłem się 29.07.1930 r. w Siomakach, chociaż rodzice, tak przypuszczam, mieszkali już w Rudni, w gajówce. Urodziłem się w Siomakach pod opieką matki leśniczego, która odebrała poród.
Stosunki polsko-ukraińskie były b. dobre. Matka, prosta kobieta, często udzielała porad lekarskich ludności tubylczej (zioła, opatrunki, porady). Ojca szanowali, gdyż nigdy nie odmówił pomocy w potrzebie. Chyba dlatego obronili naszą rodzinę od wywózki na Sybir. Podobno w ludobójstwie nie brali udziału mieszkańcy Rudni ani Siomak chociaż tego potwierdzić nie mogę.
Moja rodzina i samotna nauczycielka, to co pamiętam, to Polacy, pozostali mieszkańcy wsi [Rudnia] o stylu skrzyżnym lub eliptycznym to Ukraińcy. W szkole uczono w językach polskim i ukraińskim. Rok szkolny rozpoczynaliśmy mszą w cerkwi w Kukurykach, ja jako jedyny z Polaków uczestniczyłem w tej ceremonii. Naukę rozpocząłem jako 6-cio latek, tak, że w 1939 r. byłem promowany do kl[asy] IV-tej.
1.09.1939 r., gdy przebudziłem się rano, matka trzymała słuchawkę telefonu przy uchu i płakała. Po skończonej rozmowie spytałem moją mamę czemu płacze, odpowiedziała – rozpoczęła się wojna, synku. Ojca nie było w domu, był na szkoleniu w Łucku – obawy matki były uzasadnione, ojciec był wyszkolonym żołnierzem, ale 3.09.1939 r. wrócił do domu. Okrutnie szykanowany (stawiany pod ścianę do rozstrzelania) o broń palną, którą rzekomo zabrali uciekinierzy.
Ok. 25.09.1939 r. nakaz opuszczenia gajówki. Przeprowadzamy się do Siomak do zabudowań Feliksa Kasperkiewicza, który już mieszka w Kowlu. Moi rodzice tuż przed wojną kupują ok. 7 ha ziemi w Siomakach, którą uprawiają, uprawiają też ziemię Feliksa Kasperkiewicza (warunków nie znam). Przed 1939 rokiem jak też w czasie wojny czasami jeździmy zaprzęgiem konnym do Maciejowi i Kowla. W Kowlu mieszkają: mój chrzestny i chrzestna Helena i Feliks Kasperkiewicze, oraz siostra mojej matki Jozefa Kosik z mężem Franciszkiem i 5-giem dzieci. Janek – zmarł w Kielcach, Włada i Tadeusz (żołnierz w Zasmykach) zmarli w Tczewie, Bogdan zmarł w Gdańsku-Oliwie, Stefa wyjechała do USA, o dalszych losach nic nie wiem. Ciotka Józefa i wuj Franciszek spoczywają na cmentarzu w Pszczółkach, pow. Pruszcz Gdański. Na tym cmentarzu spoczywa też moja matka jako Bronisława Nowakowska (po drugim mężu).
Rok 1940, jeszcze [trwa] zima – przychodzi na rozmowę do mojego ojca „politruk” z propozycją podjęcia pracy w lesie przy klasyfikacji drewna budowlanego, tartacznego (brak specjalistów), daje do zrozumienia „albo…, albo…” [i] ojciec podejmuję pracę, współpracuje z drwalami, którzy pracowali u mojego ojca przed wybuchem wojny. Chyba współpraca jest dobra, skoro ci drwale przygotowują dla ojca obrobione drewno dębowe na podwaliny domu, który buduje mój ojciec w Siomakach na własnej ziemi.
Do 1939 r. matka prowadziła gospodarstwo domowe, cztery krowy, koń do wyjazdów, kilka ha ziemi deputatu, zawsze była służąca. Po 1939 r. w Siomakach warunki zmieniły się diametralnie. Wcześnie rano pasłem krowy, potem szkoła w języku rosyjskim, cofnięto mnie do klasy III, chociaż znałem doskonale język ukraiński (ale byłem Polakiem). Polaków w szkole traktowano z wyższym rygorem, wymagano więcej (głupi pogląd, wychodziliśmy lepsi). Po szkole ponowny wypas krów, pamiętam też przykrą wędrówkę do Maciejowa po naukę do I-szej komunii św. 12 km piechotą w jedną stronę (12 x 2 = 24) i to po odbytych lekcjach. Chodziliśmy razem z najmłodszym synem Jana Kasperkiewicza.
Rok 1942: mordowanie Żydów, początkowo szantaż nad drzwiami mieszkań żydowskich – żółte kółka o średnicy, jak pamiętam, 15 cm, potem każdy wyznawca Judaizmu nosił żółte kółko na odzieży z przodu i tyłu, za braki oznakowania groziła śmierć, potem getto i tak ostateczne uśmiercenie. […]
Lata 1942-1943 to okres wielkich niepokojów dla ludności polskiej. Częste napady jednostkowe i [na] rodziny, dopatrywano się różnych przyczyn. Czuwamy, nocowaliśmy często w polu, broniąc się przed spodziewanymi napadami.
Wreszcie sierpień 1943 r. – docierają wieści o masowych morderstwach. W ostatnim dniu sierpnia jakaś kobieta, spokrewniona z rodziną w Siomakach, ostrzega i poleca ucieczkę do większych miast, informuje o masowych morderstwach.
Moi rodzice z ostatniego sierpnia na 1-szy września czuwają całą noc, są zdecydowani opuścić Siomaki i wyjechać do Maciejowa lub Kowla, wszystko spakowane. Śpimy w odzieży.
Matka czuwa rano. Śpię z bratem na jednym łóżku i nagle głos matki „uciekajcie, gdzie kto może, koniec naszego życia”. Wybiegam boso, po drodze chwytam czapkę, która leżała na stole maszyny do szycia, bez chwili namysłu biegnę przez podwórko za stodołę, skąd, sikając (przepraszam), widzę pochylone osoby biegnące do domu sąsiada Jana Kasperkiewicza.
Podobno wyrąbano ich (sąsiadów) siekierami, gdyż zastano ich śpiących (rodzice i czworo dzieci). W bestialski sposób podobno zamordowano Wiktorię Wolską, żonę Antoniego (str. 363 [książki „Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945” W. i E. Siemaszków]): po przybiciu do stołu szewskiego, wygarnięto jelita i tak zostawiono do skonania. Podobno też Niewiarowską dobili szpadlami „grabarze”.
O tych i innych zdarzeniach informował Polaków w Maciejowie Ukrainiec, który był kierowcą samochodu do transportu drewna tartacznego. Informował, drżąc o własne życie. Nazwisko nie jest mi znane.
Po nagłym alarmie matki w dniu 1.09.1943 r., godz. ok. 605-610 rano, będąc już za stodołą, słyszałem strzał karabinowy, natychmiast zacząłem biec w stronę lasu odległego ok. 800 m. Gdy uleciałem około 50-100 m, słyszałem drugi strzał z posesji mojego miejsca zamieszkania, gdy ubiegłem około 200-250 m, zaczęto strzelać do mnie, początkowo co kilka sekund, a później bardzo często. Biegłem po zaoranym polu, widziałem, że pociski padały 4-5 m przede mną (podrzucana ziemia). Poranienie lewej ręki odczułem, aż mną targnęło. Spojrzałem na ranę, wyglądała jak przekrojona słonina z gęsto nakrapianą kroplami krwi, która zaczęła się łączyć w krwawą ociekającą posokę. Ten postrzał otrzymałem, gdy ubiegłem ok. 350-400 m. W prawą rękę, kiedy byłem ranny nie odczułem, dopiero w Kowlu niemiecki lekarz sprawdził moje całe ciało, czy nie mam innych zranień i ujawnił to, czego ja nie czułem.
Po przebiegnięciu 400-500 m zbiegłem w zaniżony obszar pola, gdzie już pociski mnie nie dosięgały i dalej dobiegłem do lasu, w którym dogonił mnie mężczyzna Polak [Bocheński?], ok. 25 lat z Siomak, żonaty z Ukrainką. Jego słowa to: „jesteś ranny?”. Szliśmy razem, on przodem, ja za nim – lasem, obierając kierunek Maciejowa. Gdzieś w pobliżu wsi Zaczernecze [gm. Maciejów], zagroda i pola otoczone lasem, [skąd] trzech mężczyzn woła nas, kiwając rękami, coś wołali – odległość ok. 300 m, idziemy w swoim kierunku, w pewnym momencie jeden z trzech zabiega nam drogę i wtedy ja przecinam drogę i uciekam w gąszcze leśne. Ów Polak ucieka drogą przed Ukraińcami – tak nastąpiło rozstanie: ja obrałem kierunek Kowla przez Śmidyń [gm. Maciejów], a mój towarzysz dotarł do Maciejowa. Ja, idąc bezdrożami wstąpiłem w Śmidynie do domu Emme, pani domu poczęstowała mnie chlebem z masłem i białą kawą. Ta kobieta była bardzo podenerwowana na mój widok. Pod piecem na ławie siedział mężczyzna, nie pamiętam czy był to senior, emerytowany gajowy, starszy przyjaciel mojego ojca czy też syn, nie pamiętam też kim była kobieta, ale chyba była to synowa Bronisława Emme. Podany chleb ugryzłem, jedyny kęs żułem, a połknąć nie mogłem. Postanowiłem iść dalej. Przy drzwiach stała roztrzęsiona w nerwach kobieta, nie chce mnie puścić, dopiero na drżący głos mężczyzny „puść go”, usunęła się od drzwi. Wyszedłem – podwórko, ogród i w pole – kierunek Kowel. Pani Emne mówiła, że są przygotowani do wyjazdu-ucieczki, ale już nie zdążyli, zostali wymordowani. Byłem chyba ostatnią osobą widzącą ich żywymi.
Przed Kowlem od strony zachodniej występują bagniska, które omija droga przez wieś, skąd dochodziły strzały z brani palnej. Podejrzewałem, że to Ukraińcy ostrzeliwują pociągi na linii Brześć–Kowel, bałem się tamtędy iść. Kuckiem siedziałem przy drzewie i krzaku na miedzy, na niewielkim wzgórku, poniżej orał mężczyzna w jednego konia i siarczyście klął, ale w języku rosyjskim (doskonale rozróżniałem wówczas rosyjski od ukraińskiego). Wiedziałem, że po inwazji niemieckiej w 1941 r. (22 czerwca) wielu żołnierzy sowieckich nie zdążyło uciec przed Niemcami i często przechowywali się w rodzinach ukraińskich. Nabrałem trochę odwagi i pytałem, jak ominąć wieś zagradzającą drogę do Kowla. Nie pytał o nic, widział dokładnie co jest, dał mnie wyczerpującą informację i dzięki niemu przez podmokłe bagniska dotarłem do Kowla.
Miasto Kowel leży na niewielkim piaszczystym wzniesieniu, wokół miasta są podmokłe bagna, dlatego też tory kolejowe na dużych odcinkach ułożone są na nasypach kolejowych. Taki nasyp jest też od strony zachodniej. Na tym nasypie na przejeździe kolejowym stał niemiecki żołnierz. Gdy doszedłem, spojrzał na mnie i kazał mnie szybko iść, pokazywał gestem ręki.
Tuż za nasypem kolejowym po prawej stronie drogi mieszkali moi chrzestni Helena i Feliks Kasperkiewicze, wywodzący się z Siomak, tu też trafiłem. Po krótkim lamencie i pytaniach, na które nie miałem odpowiedzi, słaby, na wpół przytomny z upływu krwi. Otrzymałem pierwszy opatrunek w postaci białej szmaty.
Zaraz chrzestna zabrała mnie pieszo na drugą stronę (wschodnią) Kowla do mojej ciotki (siostry matki) Józefy. Córki ciotki, Stefa i Włada, pracowały w koszarach niemieckich w Kowlu, miały też dostęp do przychodni lekarskiej niemieckiej, tam też zostałem doprowadzony, gdzie otrzymałem pierwszą pomoc (ok godz. 1230) – zastrzyk przeciwtężcowy (chyba) i pierwszy opatrunek. Niemiecki lekarz kazał mnie rozebrać do naga, szukając innych zranień i wtedy dopiero sam dowiedziałem się, że jestem ranny również w rękę prawą. Następnie tenże lekarz skierował mnie do szpitala w Kowlu, gdzie przeleżałem 2 i pół doby nieprzytomny. Gdy po kilku dniach zacząłem chodzić, widziałem się z Jadwigą Kasperkiewicz, córką Józefa – leżała na oddziale zakaźnym, która zmarła w 1945 r. w szpitalu psychiatrycznym w Chełmie.
Wróćmy do Siomak 1.09.1943 r. godz. 6. Ja uciekłem. Matka była w drzwiach przybudówki–wiatrołapu. Jak mówiła, widziała napastnika z karabinem, cofnęła się do mieszkania, była w koszuli i krótkim kożuchu, otworzyła właz do piwnicy pod podłogą kuchni, weszła i zatrzasnęła właz, ukryła się za beczkami.
Matka słyszała, jak jeden z bandytów kazał matki szukać, bo widział jak cofała się do domu. Jeden z Ukraińców wszedł do piwnicy, zapalał zapałki (tak opowiadała moja matka), drzwi były pootwierane, był przewiew, zapałki gasły. Poszukujący Ukrainiec albo naprawdę matki nie widział, czy też nie chciał widzieć. Padło podejrzenie, że moja matka uciekła do komory, z komory na strych, a ze strychu do obory i do ogrodu (mieszkanie i obora pod jednym dachem). Banda morderców szybko dokonała rabunku i odeszli. Gdy nastąpiła cisza, matka wyszła z ukrycia, zobaczyła ojca leżącego przed domem na wznak, twarz i oczodoły były zalane krwią, przy trupie siedziały dwa nasze domowe pieski. Ciało brata leżało przy brzegu podwórka, matka odwróciła ciało brata, był martwy – gdzie był trafiony, matka nie umiała określić. Po tych oględzinach poszła do sadu, gdzie stały stogi późnego owsa, tam przesiedziała cały dzień, a nocą dotarła do Maciejowa.
W Kowlu mieszkał też Jankowski, syn Jankowskiego i żony Heleny (str. 362 [książki „Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945” W. i E. Siemaszków]). Zaraz 2.09.1943 r. pojechał pociągiem z Kowla do Maciejowa, żywiąc nadzieję, że tam dotarli jego rodzice. Wiedział już, że jeden syn Janaczków i córka Józefa Kasperkiewicza dotarli do Kowla. Jankowski spotkał w Maciejowie moją matkę i powiedział o tym, że syn uratował się.
Matka moja przybyła do Kowla 2-go lub 3-go września 1943 r. i 3-go 09. przyszła ze swoją siostrą do mnie do szpitala. Musiałem wyglądać bardzo zmieniony, skoro matka doprowadzona do mojego legowiska w szpitalu w pierwszej chwili zaprzeczyła, że jestem jej synem, nie poznała.
Po miesięcznym pobycie w szpitalu, mieszkałem wraz z matką u ciotki Józefy Kosik w Kowlu, a pod koniec października pociągiem towarowym (w platformach, leżąc) dotarliśmy do Chełma. W Chełmie koczowaliśmy na dworcu 7-10 dni. Jedzenie dostarczali ludzie i P.C.K. Na opatrunki też chodziłem do P.C.K. Wreszcie otrzymaliśmy zezwolenie na przejazd koleją do Garbatki, skąd zabrała nas furmanką najmłodsza siostra matki Zofia do rodzinnej wsi, tj. Zamość Nowy, 9 km od Zwolenia. Tu mieszkaliśmy do … ? chyba lipca 1944 r. W miejscu naszego zamieszkania było dużo okopanych armii niemieckich. Pewnego dnia sierpnia (chyba) zarządzono ewakuację. Zebrano kilkanaście wozów i dużo ludzi pieszych i doprowadzono nas do hali, chyba targowej, w Garbatce. Następnego dnia przeprowadzono selekcję: część skierowano do obozu w Radomiu, a część do gospodarzy za Radomiem. Ja z matką znalazłem się w obozie, po następnej selekcji przewieziono nas do baraku obozowego w Częstochowie, a po kilku dniach znaleźliśmy się w Raciborzu, skąd zabrał nas rządca do dużego gospodarstwa w miejscowości Klein Beutel. Wczoraj otrzymałem korespondencję z Raciborza z informacją, że ta miejscowość znajduje się obecnie w Czechach, a jej nazwa to Puste Jakartice.
Kończy się rok 1944. Początek roku 1945 – ponowne dalsze ewakuacje przed zbliżającym się frontem wojennym. Przez kilka obozów po ok. dwóch tygodniach dostarczono nas do leśnego obozu koło miasta Postelberg, obecnie Czechy – Postoloprty, tu nas zastaje koniec wojny.
Wracamy do ojczyzny. Powrót do Radomia trwa około 14 dni. Po drodze w Skarżysku nasi rodacy kradną nam drewniane pudło, a z nim wszystkie dokumenty. Po kilkumiesięcznym pobycie w Radomiu, wiadomość z Pszczołek od siostry mojej matki Józefy i szwagra Franciszka Kosik.
Przyjeżdżajcie na ziemie odzyskane – tu czeka na was ziemia i „raj”. Tu matka znajduje drugiego towarzysza życia o nazwisku Nowakowski, ja mam pieskie życie. Rok 1946, mam lat 16 i uczęszczam do kl. V-tej, szybko kończę klasę VI-tą. W Tczewie powstaje Liceum Pedagogiczne, tworzą dwie klasy wstępne i tu zaczynam naukę.
W roku 1951 mam lat 20, rezygnuję z nauki stacjonarnej, idę do pracy jako nauczyciel niekwalifikowany, dokształcam się zaocznie, zdaję maturę w Oliwie, pracuję w Pszczółkach 1951-1954, 1954-1955 w Drzewinie, pow. Pruszcz Gdański. W 1955 r. przenoszę się do pow. Kwidzyn, skąd jest rodowitą mieszkanką moja żona. Tu doczekałem emerytury, mam w pobliżu dwóch synów i córkę, ośmioro wnuków, jednego prawnuka i tak jest mnie dobrze.
Obecnie przeżywam dawne czasy. W tej chwili już jest 1.04.2002 r., godz. 140. Chcę już skończyć zaległą korespondencję i przygotować do wysłania. (…) Przepraszam za zbyt obszerny opis ale pisałem to, co mnie myśl nakazywała. Jestem pewien, że i tak wiele szczegółów pominąłem. […]
Z poważaniem
Janaczek Henryk […]
(w zbiorach E. Siemaszko)