JAK BUDE KROWI PO KOLINA – Stanisława Mogielnicka
Stanisława Mogielnicka z Ziemiańskich, była mieszkanka wsi Zagaje, pow. horochowski w woj. wołyńskim
Tragiczne dni w Zagajach
Urodziłam się w Zagajach (pow. Horochów, woj. wołyńskie. Wioska nasza liczyła 50 gospodarstw, zamieszkałych wyłącznie przez Polaków, małżeństw mieszanych również nie było. Zagaje położone były pomiędzy ukraińskimi wioskami, takimi jak Pieczychwosty, Ochłopów i Bodiaczów [wszystkie w gm. Podberezie]. Stosunki pomiędzy Polakami i Ukraińcami układały się dobrze, nie pamiętam by były jakieś nieporozumienia, wręcz przeciwnie, były rodziny zaprzyjaźnione ze sobą, odwiedzali się nawzajem. Pamiętam była orkiestra, która składała się z Polaków i Ukraińców, grali na zabawach i weselach zarówno polskich, jak i ukraińskich.
Nadszedł rok 1943, straszny i okrutny. 12 lipca to był poniedziałek. Rano nadeszła, do naszej wioski, wiadomość o wymordowaniu ludzi w kościołach, w Porycku [gm. Poryck, pow. Włodzimierz Woł.), Kisielinie [gm. Kisielin, pow. Horochów]. Ludzie chodzili po wiosce bardzo niespokojni, przeczuwając nadchodzącą tragedię. Około południa, zaczęły wjeżdżać do wioski wozy, na których siedzieli uzbrojeni mężczyźni, ubrani byli po cywilnemu, byli to Ukraińcy. Niektórzy mieszkańcy mówili, że może tylko przejeżdżają przez naszą wioskę, ale tak się nie stało. Ja byłam za mała, by zdawać sobie sprawę z tego co się dzieje, miałam wówczas osiem lat. Wiedziałam tylko, że nie wolno było mi się oddalać od mamy i rodzeństwa. Ojca przy nas nie było, był w tym czasie u swojego brata Stanisława Ziemiańskiego, by naradzić się co robić. Ja z mamą i rodzeństwem staliśmy u sąsiadów na podwórzu, byli to krewni mojej mamy. Zgromadziło się tam bardzo dużo ludzi.
Nagle rozległy się ze wszystkich stron strzały, na furmankach nikogo już nie było, ludzie zaczęli krzyczeć. Na podwórze wbiegł mój ojciec, krzyknął do mamy „Uciekaj za mną z dziećmi” (było nas pięcioro rodzeństwa). Ja zaczęłam biec za ojcem w pole, nie wiedząc, że mama z rodzeństwem została na podwórzu. Ojciec po przebiegnięciu z dwieście metrów zawrócił i wziął mnie na ręce, mówiąc „Nie możemy biec dalej, bo wioska jest okrążona przez Ukraińców uzbrojonych w widły, kosy i łopaty”. Weszliśmy w zboże, które nie było na szczęście jeszcze skoszone, dało ono schronienie kilkunastu osobom. W zbożu siedzieliśmy do zmroku, słyszeliśmy krzyki, jęki, strzelaninę, wioska częściowo płonęła. Pod osłoną nocy, ojciec wziął mnie na ręce, wyszliśmy ze zboża i szliśmy w kierunku Stojanowa [pow. Radziechów, woj. tarnopolskie], 10 km od naszej wioski. Szliśmy tylko polami, bo po drogach jeździli Ukraińcy na koniach lub furmankami.
Do Stojanowa weszliśmy skoro świt, tam już czuliśmy się bezpieczni. Byłam cała mokra od rosy, a nogi, bose, miałam strasznie pokaleczone. Weszliśmy na drogę i ojciec powiedział „Zostaliśmy sami, wszyscy nie żyją” i bardzo się rozpłakał, ja również przez całą drogę płakałam. Pierwsze kroki ojciec skierował do kościoła, na plebanię, obudził księdza, opowiedział, co się stało. Ksiądz narzucił na siebie płaszcz, wszedł na dzwonnicę i zaczął bić w dzwony, zaczęli się zbiegać ludzie, pytając, co się stało. Ksiądz oznajmił, że w Zagajach banderowcy wszystkich wymordowali. Prosił ludzi by weszli do kościoła, bo będzie odprawiał nabożeństwo za pomordowanych. Wszyscy weszli do kościoła i my również z nimi, ja ciągle płakałam, bo było mi zimno, byłam cała mokra i miałam bardzo pokaleczone nogi. Podeszła do mnie jakaś kobieta i okryła mnie dużą chustką. Jak się trochę ogrzałam, to zasnęłam. Nie pamiętam, kiedy mnie wynieśli z kościoła, obudziłam się będąc w łóżku, przebrana i sucha. Było już chyba koło południa, wyszłam na ulicę i zobaczyłam mojego ojca. Stał z mężem kuzynki Antonim Szubertem, który też sam uciekł, kuzynka została zamordowana. Dwie swoje córki odnalazł po dwóch tygodniach we Lwowie, uciekły z ciocią i babcią. Po pewnym czasie zaczęli nadchodzić inni niedobitkowie, przyszła pani Pikotowska z trzema synami i malutkim czteroletnim synkiem swojego brata Zygmunta Madury. Oboje rodzice małego zostali zamordowani, pani Pikotowskiej rodzice i dziewiętnastoletnia córka Weronika, również została zamordowana. Powstał wielki płacz, gdzie iść i co robić?
Po trzech dniach, my z ojcem wyjechaliśmy do Lwowa, a dokładnie do Sichowa [wieś i majątek, gm. Sichów, pow. Lwów] koło Lwowa. Tam mieszkał młody chłopiec z rodzicami, miał na imię Mietek, on u nas nocował, jak przychodził do Zagaj po żywność. Po dwóch tygodniach we Lwowie ojciec odnalazł swojego brata Stanisława Ziemiańskiego z żoną i synem, siostrę Katarzynę Szubert z mężem i jednym synem, bo drugi był wywieziony na roboty do Niemiec w 1942 r. Ze strony mamy z całej rodziny nikt się nie uratował, wszyscy zginęli.
Po dwóch miesiącach mój ojciec ze swoim bratem i szwagrem oraz jeszcze paru mężczyzn, pojechali do Horochowa, a stamtąd do Zagaj. To co zapamiętałam, jak opowiadał ojciec, to było straszne – wioska częściowo była spalona, studnie wszystkie zapełnione dziećmi, moje dwie siostry były wrzucone do studni u sąsiadów, ojciec poznał po sukienkach. W tym dniu w naszej wiosce Zagaje zostało zamordowanych przez banderowców ukraińskich 236 osób, 50 osób uciekło, a 18 osób wywieziono na roboty do Niemiec w 1942 r.
We Lwowie ojciec dostał pracę w fabryce mebli na ul. Supińskiego, właścicielem tej fabryki był pan Prugar. Tam byliśmy razem z ojcem i jego bratem Stanisławem do 1944 r., stryjenka się nami opiekowała. Na wiosnę 1944 r. musieliśmy ze Lwowa wyjechać, udaliśmy się do Żurawiczek, pow. Przeworsk. Po skończeniu wojny w 1945 r. wraz z ojcem wyjechałam w poznańskie, gdzie ojciec otrzymał gospodarstwo rolne poniemieckie.
Ojciec zmarł w 1963 r. Przez wszystkie lata myślami był tam w swojej wiosce, mimo, że się ponownie ożenił. Ja tysiące razy żałowałam, że biegłam za ojcem, a nie pozostałam z mamą oraz rodzeństwem. Dalsze losy mojego życia były bardzo smutne, pogardzana, odpychana, poniżana i nikomu niepotrzebna. Przez wszystkie lata największym moim pragnieniem było, by raz jeszcze w życiu zobaczyć miejsce mojego urodzenia. Marzenie to spełniło się dopiero w 1994 r., pojechałam na Wołyń z wycieczką 8 czerwca 1994 r. Po 51 latach stanęłam ponownie na mojej rodzinnej ziemi. Uciekałam jako 8-letnie dziecko, a wróciłam 59-letnią kobietą, zmęczoną życiem, strasznymi przeżyciami i nieszczęściami.
Z mojej wioski Zagaje nic nie pozostało, po jednej stronie drogi rosły buraki, a po drugiej – skoszona trawa. Była to wioska z pięknymi sadami, 50 gospodarstw zniknęło. Na ten widok dostałam szoku, szłam tą drogą, zapalałam znicze. Co kilka metrów po jednej i po drugiej stronie, krzyczałam z rozpaczy i bólu, dlaczego to się stało? I za co takie okrucieństwo? Co winne te dzieci, kobiety, starcy? Jak człowiek, człowiekowi może zgotować taki okrutny los? Takie piekło na ziemi? (…)
Jestem członkiem Stowarzyszenia Upamiętnienia Polaków Pomordowanych na Wołyniu z siedzibą w Zamościu. Dostałam z tego Stowarzyszenia dużo książek, w których czytam wspomnienia ludzi, którzy jak ja przeżyli tę straszną tragedię, czytam i opłakuję wszystkich, co zginęli w tak straszliwych męczarniach. I nadal zadaję pytanie dlaczego to się stało? (…)
(w: Władysław Siemaszko, Ewa Siemaszko, Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945, Warszawa 2000, s. 1124-1125).