GDZIE SĄ ŚLADY NASZYCH STÓP – Aleksander Kulawiak
Aleksander Kulawiak, były mieszkaniec kolonii Mańków w pow. horochowskim, woj. wołyńskie
Urodziłem się w 1931 r. na kolonii Mańków gm. Kisielin, pow. horochowski na Wołyniu. Sąsiadami byli Niemcy, Polacy, Ukraińcy. Współżycie z sąsiadami układało się dobrze, przyjacielsko. Tak było do 1942 r. Od 1942 r. Ukraińcy zaczęli podnosić swój głos.
Dało się słyszeć słowa „Smert Lacham (Śmierć Polakom). Lachy my was budemo ryzaty” (my was będziemy mordować). Wreszcie słowa weszły w czyn. 7 kwietnia 1943 r. wieczorem Ukraińcy napadli na dom, gdzie mieszkał Polak p. Malec, nauczyciel z rodziną. Udało im się umknąć bocznym wejściem. Tego samego wieczoru napadli na innego Polaka, też nauczyciela, p. Wacława Różalskiego. Tego zastrzelili we własnym jego mieszkaniu. Trzeci napad tego samego wieczoru dokonany został na dom, p. Władysława Pejtę, do którego nieco wcześniej przyszedł Józef Wolski – sąsiad. Na stukanie do drzwi i głos znajomego Ukraińca, by otworzyć drzwi, otworzyła Pejtowa. Zaraz do mieszkania wpadło kilku Ukraińców sąsiadów. Pejtowa wraz z trójką dzieci ukryła się w krzakach. Po jakimś czasie cichutko weszła do mieszkania, ale tam już nie było nikogo. Na drugi dzień rano przyszła Wolska zapytać, dlaczego jej syn Józef nie wrócił do domu. U Pejty był mały piesek pokojowy i on to z nosem przy samej ziemi odnalazł ślady uprowadzonych do budynków mego sąsiada Ukraińca Baraboszki. Z wielkim płaczem wołały „Baraboszko, wypuśćcie naszych, których uprowadziliście.” Wulgarnymi słowami odpędzał ich od swoich budynków. Ludzie pracujący w polu słyszeli to. Pejtowa wyjechała z dziećmi do Łucka, a Wolska przez jakieś 3 tygodnie codziennie przychodziła pod budynki Baraboszki z wielkim płaczem wołała „Baraboszko, gdzieście zakopali mego syna Józia, abo i mnie zabijcie.” Ten głos zbolałej Matki Polki mam w uszach do tej pory. Baraboszko przychodził do mego domu i mówił „Głupia stara baba myśli, że odnajdzie swego syna. Jak mi na dłoni wyrosną włosy, wtedy ona odnajdzie swego syna.” Włosy mu na dłoni nie wyrosły, a za miesiąc, bo 7 maja odnaleziono zamordowanych, zakopanych ok. 3 km od domu. Byli związani kolczastym drutem. Pejta miał wyrwany język, połamane ręce i nogi, na całym ciele miał 73 rany kłute nożem czy bagnetem. Wolski też na ciele miał wiele ran od noża. Mój już śp. Brat pomagał myć i ubierać, a także wkładać do trumien. Później opowiadał, jak byli zmasakrowani. Pochowano ich na cmentarzu parafialnym w Zaturcach na Wołyniu. W 1999 r. byłem na tym miejscu, gdzie był kiedyś cmentarz polski. Rosły tam ziemniaki i buraki, choć w pobliżu był duży kawał zarosłego zielskiem ugoru. Na drugiej połowie cmentarza szumiały krzaki i drzewa „wiatrosiejki”. Po grobach nie było śladu.
(w zbiorach E. Siemaszko)