CHCIELI PRZEŻYĆ – Genowefa Halkiewicz
Genowefa Halkiewicz, była mieszkanka kolonii Pańska Dolina, pow. dubieński w woj. wołyńskim
Pańska Dolina była w okresie międzywojennym polską wsią leżącą nieco na południe od traktu Łuck–Młynów–Dubno. Na jej obrzeżach mieszkało sześć rodzin ukraińskich. Cztery z nich w czasie tragicznych wydarzeń lat 1943/1944 sprzyjały nacjonalistom z OUN/UPA,
dwie były przychylne Polakom. Pamiętam nazwisko jednej z tych przyjaznych – nazywali się Grabowscy.
Dzieciństwo na Wołyniu zapamiętałam jako świat sielski, chociaż trudny i surowy. Nie było przecież pralek, lodówek, telewizorów, komputerów, a radio stanowiło zwiastun cywilizacji technicznej. Ale rodziny wołyńskie słynęły ze staropolskiej gościnności, z zachowywania świątecznych obyczajów, z roztropności i dobrego gospodarowania. Był to region wieloetniczny; wśród moich koleżanek z wczesnych czasów szkolnych były Polki i Ukrainki, Czeszki i Żydówki. Z perspektywy dziecka pamiętam też raczej harmonię niż konflikty.
Placówka
Placówka „Pańska Dolina” – po pierwszych napadach – została usytuowana na wybudowaniu Dąbrowa w trzech dużych gospodarstwach: Piotrowskich, Baranowskich i Kozłowskich (moich dziadków ze strony mamy). Jej dowódcą został Albert Kozłowski (mój wujek) – pseudonim „Jastrząb”. Załogi placówek działały w ramach Armii Krajowej. Były dobrze zorganizowane. Żołnierze kontrolowali tereny wokół placówki i może dlatego w naszej okolicy było niewiele masowych mordów. Ginęli jednak ci, którzy wyruszali poza placówkę bez ochrony. Tak było na przykład w przypadku naszego krewnego Franciszka Rakowskiego i jego syna Edwarda – wówczas trzynastoletniego chłopca. Dziecko zasztyletowano u stóp ojca, który też został następnie bestialsko zamordowany. Ginęli też partyzanci biorący udział w walkach.
Spośród kilku ukraińskich napadów na Pańską Dolinę najlepiej pamiętam ten z 22 czerwca 1943 roku. Przewaga Ukraińców była przytłaczająca, byli wyposażeni w działo, a obrońców placówki pozostało niewielu, bo część z nich wyjechała do miasta, by zorganizować więcej broni i odwiedzić rodziny. Garstka tych, którzy zostali, dwoiła się i troiła, a w piwnicy kobiety i dzieci odmawiały różaniec – i tak przez całą noc. Nad ranem wpadł do piwnicy jeden z obrońców po ostatnią skrzynkę amunicji i poprosił byśmy modlili się dalej już nie na kolanach, ale leżąc krzyżem. Modlitwa i walka okazały się skuteczne. Nasi chłopcy zwyciężyli, odparli napastników i zdobyli działo. Jeden z naszych został zabity w walce, a jeden – ranny. Gdy myślę o tamtym dramatycznym epizodzie po latach, przypomina mi się sentencja paryskiego lekarza, doktora Racaniera, o modlitwie różańcowej: „Różaniec jest sznurem, który pociąga dzwon alarmujący całe niebo.”
Ludzie konspiracji zdobywali broń różnymi sposobami, głównie od Niemców, płacąc złotem, bimbrem i żywnością. Było to niebezpieczne, ale największy problem wiązał się z dostarczaniem broni na placówki. Brałam udział w takim transporcie. Jechaliśmy kolumną furmanek. Nasz wóz zamykał szereg i właśnie w nim ukryta była broń i prasa konspiracyjna, zamaskowana sianem i kojcem z dwiema kozami. Zatrzymali nas Niemcy. Młodzi ludzie – partyzanci – tłumaczyli, że jedziemy na pole zebrać żniwa, a nadreprezentacja młodych mężczyzn wynika z tego, że stanowią oni ochronę przed Ukraińcami. Niemcy zarządzili jednak rewizję wszystkich wozów. Szukali nielegalnej broni. Przeszukiwali furmankę po furmance. Napięcie rosło. Tato i ja modliliśmy się gorączkowo, a ojcu wyrwało się westchnienie, że czeka nas za chwilę śmierć. Kiedy Niemcy zbliżyli się do naszego wozu, ukryte pod sianem kozy podniosły straszny hałas. Zmęczeni już rewizją Niemcy, zaklęli i machnęli ręką. W ten sposób pojechaliśmy dalej, a ja miałam poczucie, że doświadczyłam cudownego ocalenia.
Wołyniacy przeżyli w czasie drugiej wojny światowej trzy różne okupacje. Wyzwalały one nie tylko wrogość, ale i ludzką solidarność. Nawet w czasie ludobójstwa pamiętam pomoc świadczoną przez Polaków żydowskim rodzinom – Żydzi ukrywani byli w stodołach, czasem w domach lub w zamaskowanych kryjówkach. Na przykład w lesie moich dziadków wybudowano dwie ziemianki – schrony, zamaskowane poszyciem leśnym. Dostarczaliśmy tam regularnie żywność. Tak w atmosferze tragedii Żydów i Polaków trwaliśmy do wkroczenia armii sowieckiej na nasze tereny. (…)
(w: Lucyna Kulińska, Dzieci Kresów II, Kraków 2006, s. 102-104)