TO BYŁO LUDOBÓJSTWO – Henryk Eugeniusz Łoś
Henryk Eugeniusz Łoś, były mieszkaniec kolonii Kodobyszcze, pow. kostopolski w woj. wołyńskim
Antoni Kossowski po postawieniu gospodarki w Nowej Natalii (potem Kadobyszcze), co miało miejsce według moich przypuszczeń w 1906 roku, został powołany na stanowisko wójta w gminie Bereźne powiatu rówieńskiego.
Był on, jak na owe czasy, dosyć dobrze wykształcony, biorąc pod uwagę przeciętnego obywatela, jakim był. Ukończył szkołę w Połonnem i – najprawdopodobniej – byłą Szkołę Powiatową, przeniesioną w 1850 roku ze Zwiahla do Połonnego. Po skończeniu nauki szkolnej musiał starać się o jakąś pracę i zdobycie zawodu. (…)
Po otrzymaniu posady ekonoma w majątku, włączony został w tryby gospodarki rolnej. Pracował tam długie lata i poznał za ten czas umiejętność gospodarowania na roli oraz arkana ekonomiki rolnej tamtych dni. (…) Gdy więc sprowadził się do Natalii Nowej około roku 1903, miał już 42-43 lata. W tym czasie był już dobrze obeznany z gospodarowaniem na roli. Gospodarował więc już na swoim i to dobrze. Nawet ci, co go potem zabijali, stwierdzili zgodnie w języku polskim „To był bardzo dobry gospodarz.” „Dlaczego więc zabiliście go, tak już starego i jego chorą żonę” – zapytałem. Odpowiedź: „Bo byli Polakami.” Tylko dlatego. Samo to stwierdzenie jest przyznaniem się do ludobójstwa. Mówili to przecież sami wykonawcy zbrodni – Łyszczyszyn i Morykoń. Oni mówią to otwarcie. Tylko rząd nie chce tego uznać, bo zbrodnie ludobójstwa nie ulegają przedawnieniu. Wolą kłamać, fałszować fakty. Powołują się na jakieś przedpotopowe wydarzenia. A może w arce Noego już ich skrzywdziliśmy, nie zostawiając dla nich miejsca? Wolą mówić o jakichś tam zamieszkach polsko-ukraińskich albo o czystkach etnicznych, co nic innego nie oznacza jak ludobójstwo. Nawet „zamieszki polsko-ukraińskie” to blasfemia. Nie było żadnej Ukrainy. Była Polska, a oni – Małorusini, obywatele Polski. Polacy nie prowadzili z nimi żadnej walki. To oni w bandycki sposób, ni stąd ni zowąd zaczęli nas mordować barbarzyństwem przewyższając wszystko, co świat do tego czasu widział.
Był więc Antoni Kossowski bez winy – był tylko Polakiem i to od prakorzeni. Był ich wrogiem tylko dlatego, że był Polakiem i wyznawcą religii rzymskokatolickiej. Szanował innowierców i wspomagał ich w ich poczynaniach, najlepszym przykładem jest kaplica, którą ufundował dla Kościoła rzymskokatolickiego. Gdy wybudowano kościół w Anowalu, sprzedano ją Małorusinom. Nie było potrzeby, by ją sprzedawać. Można było przenieść do innej miejscowości odległej od kościoła i tam postawić dla wiernych. Kossowski, będąc wówczas wójtem, nie robił przeszkód, gdy wierni prawosławni wystąpili z propozycją kupna kaplicy dla swoich celów. Podobnie władze kościelne. Mama często opowiadała, że dziadek był bardzo tolerancyjny w stosunku do wyznań religijnych. Mówił, że Bóg jest jeden, a różne nacje na swój sposób Go czczą. Pomagał też Żydom – jeden przypadek już opisałem. Mama opowiadała, że podobnych było wiele, ale trzeba było być ostrożnym. Razu pewnego cała zgraja dzieci poleszuckich goniła pewnego Żyda, który z głodu nie miał sił uciekać. Wpadł więc do dziadka, by się skryć. Dziadek widząc co się dzieje, przepędził dzieciaków. Szybko zaopatrzył biedaka w prowiant i umawiając się z nim, wyprowadził na dwór i wobec natrętnej dzieciarni „na pokaz” przepędził tego Żyda. Za jakiś czas pojechał kasztankiem w umówione miejsce, gdzie go odnalazł. Tam dokarmiał go przez dwa miesiące. Przy ostatnim spotkaniu Żyd powiedział, że muszą się rozstać, bo dzieciarnia go wyśledziła. Nie wiadomo czy przeżył. (…)
Były to wszakże lata sprzed I wojny światowej. Wtedy Kossowski wykazywał szczególną aktywność na polu kultury i oświaty w regionalnym ujęciu. Były to początkowe lata jego pracy w charakterze wójta w gminie Bereźne – czasy niewoli rosyjskiej. Wszelka działalność uświadamiająca, polityczna czy nauka języka polskiego były zabronione. Wszystko zatem działo się w konspiracji. Urządzał więc w swoim domu tzw. potańcówki, na które dla zabawy schodziła się młodzież. Dziadek sam przygrywał na skrzypcach. Przy okazji uczył młodzież polskich pieśni patriotycznych. Wtedy pamięć Powstania Styczniowego 1863 roku była jeszcze w narodzie żywa. Rusyfikacja i cenzura przybierały coraz to inne formy. Trzeba było być ostrożnym, by nie narazić się władzy. Przy różnych okazjach starał się Kossowski napominać, by utrzymywać w pamięci to, co było i przekazywać dalszym pokoleniom. Przestrzegał przed rewolucją w Rosji. Mówił: „bandyci dochodzą do władzy” Dziadek „wypisywał” – jak wtedy mówiono – „Zorzę świąteczną” i – według opowieści Mamy – schodziły się do nich dziewczęta, żeby Mama im czytała, co tam napisane. „Ja sama dobrze nie umiałam, ale jakoś tam czytałam” – mówiła. Czegóż można było od niej żądać po 11-miesięcznym kursie rolniczym? Nauczyła się czytać i pisać po polsku na poziomie pierwszej klasy szkoły powszechnej. Umiała pisać listy, czytać każdy tekst. Niezbyt płynnie, ale dawała sobie radę. Był to wszak okres sprzed I wojny światowej. (…)
Do naszego domu przychodziły nie tylko polskie, ale i małorusińskie dziewczęta. W okresie rozbiorowym współżycie obu nacji było w miarę poprawne. Bardzo często Polacy wybierali sobie za żonę Małorusinkę lub odwrotnie. Mama po powrocie ze szkoły w Krasieninie na Lubelszczyźnie w 1913 roku, uczyła Małorusinki czytać po polsku. Sama czytała im potajemnie „Pana Tadeusza”. Razu pewnego odwiedził nas w Częstochowie stryj Ezechiel i przypomniał to Mamie. Oto jego słowa: „Pamiętasz jak czytałaś Ukrainkom ‘Pana Tadeusza’ Adama Mickiewicza?” Mama nic nie odrzekła. Ta szkoła w Krasieninie założona była pod egidą Ireny Kosmowskiej. Była to 11-miesięczna Szkoła Przysposobienia Rolniczego dla dziewcząt wiejskich. (…)
Będąc osobiście w 1998 r. na miejscu zbrodni w Kadobyszczach, rozmawiałem z jednym z morderców – Iwanem Łyszczyszynern, On swego czasu był parobkiem u Kossowskiego. Powiedział, że zamordowali Kossowskiego i jego żonę „bo Polak.” Bez żadnego innego komentarza. Zapytałem, gdy staliśmy na miejscu naszego podwórka vis a vis chałupy „A gdzie ich zabijaliście? W chacie?” Odpowiedział podniesionym głosem „Nie, tam”, pokazując ręką w stronę narożnika byłego płotu. Chciałem, aby podszedł na to miejsce, ale nie chciał. Więc ruszyłem sam – on nagle krzyknął „Aaa” i przywołał mnie do siebie. Powiedział „Wona szła tudy i trusła sia taka horbata.” Zapytałem zatem „A on?” Nic nie odpowiedział, spuścił głowę i odwrócił się w stronę, gdzie bratowa zbierała kwiatki polne. Zapytałem jeszcze „A co z Marysią Szymańską?”. Wtedy zaśmiał się głośno. „Kto więc jest w tym dole zakopany?” – nalegałem. Powiedział „Kossowskije, sia hłupawaja i sioj Petra od Kossowskoho.” Spytałem więc jeszcze „A co z Szymańską – matką Marysi?”. Odpowiedź – „Ona tam.” To wszystko, czego od niego się dowiedziałem. Morykoń, który mu towarzyszył, stał w oddali i rozmawiał z wnukiem bratowej. Zebraliśmy się razem i poszliśmy do samochodu. Rzuciłem jeszcze kilka spojrzeń na cmentarz, okolicę i odjechaliśmy w drogę powrotną, robiąc jeszcze na odjezdne pamiątkową fotografię z tymi dwoma. Nie bardzo chcieli, ale zgodzili się. (…)
Dnia 29 grudnia 2008 roku zadzwoniłem do Polski do naszej kuzynki Doroty Majda. Miałem bowiem pewne wątpliwości co do tego jak zamordowano Piotra Kossowskiego. (…) Dorota – jak się okazuje – zna dokładnie tę historię. Otóż według niej Szymańska z córką Marysią była w Kadobyszczach tej nieszczęsnej nocy (czy też wieczora) i do nich przyszło małżeństwo – Maria i Piotr Kossowscy - na nocleg (widocznie dla lepszego bezpieczeństwa w grupie). I właśnie tam zostali napadnięci przez bandytów z sąsiedztwa. Maria – żona Piotra – zdołała wyskoczyć przez okno i zbiec, ratując w ten sposób życie. Resztę zaś zamordowano. Według Doroty, Piotr został czymś uderzony i upadł, ale jeszcze żył. Napastnik rzucił się więc na niego i zakłuł go leżącego, śpiewając przy tym „Jeszcze Polska nie zginęła.” (…)
(fragmenty wspomnień z: Henryk E. Łoś, Migawki ze stron rodzinnych, Wingst 2009, s. 153-155, 157-159, 161-163).